Agnieszka Chodkowska–Gyurics – tłumaczka
i pisarka,
współautorka powieści kryminalnej „Pan Whicher w Warszawie”
1. Jakie są według Pani najbardziej istotne składniki dobrego kryminału
retro?
To trudne pytanie. Gdyby
ktokolwiek znał na nie wyczerpująca odpowiedź napisałby pewnie bestseller
wszechczasów. Jednkowoż spróbuję podjąć wyzwanie i odpowiedzieć najlepiej jak
umiem. Myślę, że przepis na dobry kryminał retro to ciekawy bohater, rzetelność
pisarza i, oczywiście, zagadka do rozwiązania. Gdy się nad tym głębiej
zastanowić, jest to przepis dający się odnieść do każdego gatunku literackiego,
nie tylko do kryminału retro.
Najważniejszy jest bohater. Musi
być wyrazisty. Powinien budzić emocje – nie ważne, czy będą to emocje
pozytywne, czy negatywne, ważne żeby były intensywne. Jeśli polubimy bohatera
będziemy z zapartym tchem śledzić jego poczynania, kibicować mu, przeżywać jego
sukcesy i porażki. Gdy główna postać okaże kanalią, z niecierpliwością będziemy
oczekiwać kiedy mu się w końcu noga powinie. Najgorzej gdy bohater jest mdły,
nijaki. Wtedy jego poczynania są nam doskonale obojętne. Znam wiele arcydzieł
literatury, praktycznie pozbawionych akcji, ale zawsze mają one bohatera. Nie
musi to być konkretny Kowalski, Smith czy Iwanow, może to być bohater zbiorowy
– naród, grupa społeczna czy etniczna, ród albo dynastia, czy chociażby stado
pingwinów albo zbiorowisko mrówek. Nieważne. Ważne, że budzi emocje czytelnika.
Druga składowa dobrej książki, to
rzetelne rzemiosło pisarskie. Niestety, coraz częściej, natrafiam na powieści
byle jakie. Niby i pomysł autor miał, i postaci są fajne, i akcja wartka, ale
całość tchnie chałturą na kilometr, poczynając od spraw czysto technicznych
takich jak brak redakcji, czy korekty, po zwykłe niedoróbki autora. A to scena
zakończona subtelnie jakby ją ktoś siekierą uciął, a to wątek niedomknięty
jakby autor nie miał pomysłu na zakończenie, a to wołające o pomstę do nieba bzdury
merytoryczne, bo się autorowi sprawdzić nie chciało. W przypadku kryminału retro
rzetelność merytoryczna nabiera szczególnego znaczenia. Bardzo łatwo wpaść w
pułapkę, zapomnieć, że czegoś w przeszłości nie było, że coś robiono inaczej,
że obowiązywały inne zasady postępowania, itd. Nie twierdzę, że autor musi z
góry wszystko wiedzieć. Powinien mieć jednak bardzo dużo pokory, a jeśli czegoś nie jest w dwustu procentach
pewny ma sprawdzać, sprawdzać i jeszcze raz sprawdzać.
Teraz, gdy mamy już fajnego (że
pozwolę sobie na taki kolokwializm) bohatera i rzetelnego pisarza, możemy zająć
się akcją. I tu wchodzimy w specyfikę gatunku. Gdy rzecz idzie o kryminale –
czy to współczesnym, czy to retro, kwintesencją opowieści jest zagadka. Przy
czym równie ważne jak odpowiedź na pytanie „kto zabił” jest pokazanie, w jaki
sposób udało się dotrzeć do prawdy. W tym właśnie, w mozolnym rozwiązywaniu
zagadki, wyszukiwaniu tropów, kojarzeniu faktów, wyciąganiu wniosków, tkwi
istota kryminału. Niestety, wielu autorów albo tego nie rozumie, albo nie
podziela mojej opinii i psuje książkę fatalnym zakończeniem. A to na detektywa,
który przez kilkaset stron błądził niczym dziecko we mgle, spływa nagle
nieuzasadnione niczym natchnienie, a to morderca targany wyrzutami sumienia
pozostawia list z przyznaniem się do winy, a to w przypływie szczerości
opowiada komuś o swej zbrodni z najdrobniejszymi szczegółami. Za każdym razem,
gdy trafiam na takie rozwiązanie, czuję się oszukana.
2. Książkę „Pan Wicher w Warszawie” napisała Pani wspólnie z małżonkiem
Tomaszem Bochińskim (autorem powieści fantasy i science-fiction – przyp. red.).
Jak wyglądała praca nad kryminałem?
Na samym początku pracy postanowiliśmy
z mężem, że „Pan Whicher w Warszawie” to nasze wspólne dziecko i wspólnie
niesiemy za niego odpowiedzialność – wspólnie zbieramy zarówno cięgi jak i
zaszczyty. Nie zdradzę więc, kto co napisał. Ciekawe, że znajomi próbowali
zgadywać, ale procent trafień wynosi około 50%, czyli tyle ile wynika z
rachunku prawdopodobieństwa. Mogę jednak uchylić rąbka tajemnicy i opowiedzieć
nieco o warsztacie.
„Pan Whicher w Warszawie” nie
jest naszym pierwszym wspólnym tekstem. Swego czasu napisaliśmy opowiadanie
„Tylko pieśń” (tekst można za darmo i legalnie pobrać tutaj:
http://www.bazaebokow.robertjszmidt.pl/?q=taxonomy/term/110
). Wspominam o tym bo dzięki temu doświadczeniu przystępując do pracy nad
powieścią wiedzieliśmy, że jesteśmy w stanie doprowadzić wspólny projekt
literacki końca bez rękoczynów, chociaż oboje jesteśmy niezłymi uparciuchami, a
do tego gusty literackie mamy mocno rozbieżne (choć nie pozbawione części
wspólnej).
Zaczęliśmy od opracowania
ogólnego zarysu i ustalenia co wiemy, a czego nie wiemy. Rzeczy, których nie
wiedzieliśmy, było znacznie więcej, nastąpiła więc żmudna faza gromadzenia
informacji, zwana ostatnio z angielska researchem. Tu muszę z niejakim wstydem przyznać,
że na tym etapie nieco się leniłam i lwią część pracy wykonał mąż. Ja tylko
nieco poszperałam w materiałach rosyjskojęzycznych i przyłożyłam się do
wyszukiwania ilustracji. Poza tym przyszłam na gotowe.
W końcu nadszedł czas pisania.
Podzieliliśmy się scenami i ustaliliśmy, że każdy decyduje o szczegółach w
obrębie swoich fragmentów. Co prawda, nie do końca się to udało – kilkakrotnie
trzeba było wprowadzać zmiany. Nie ukrywam, że było to przyczyną dość
burzliwych twórczych dyskusji, ale szczęśliwie jakoś doszliśmy do porozumienia.
To, że jesteśmy małżeństwem,
niewątpliwie bardzo ułatwiło współpracę. Jak by na to nie patrzeć, współautor
był zawsze osiągalny. W razie wątpliwości można było od razu porozmawiać,
ustalić to i owo, coś zasugerować. Nie było dnia, żebyśmy nie rozmawiali o
powieści. Czasami żartujemy, że ważną rolę w procesie twórczym odegrały nasze
dwa psy – chcąc nie chcąc musimy codziennie chodzić na długie spacery. Każdy
psiarz wie, że deszcz nie deszcz, śnieg nie śnieg, nie ma zmiłuj. Trzeba iść. A
taki spacer to dobry czas na rozmowę. Także na rozmowę o kolejnych scenach,
które trzeba napisać.
3. Co sprawiło Państwu najwięcej trudności w pracy nad powieścią,
której akcja rozgrywa się pod koniec 1862 r. w Warszawie?
Drobiazgi. Ze sprawami
zasadniczymi nie ma problemu – informacje są ogólnie dostępne. Bez trudu można
dowiedzieć się wielu rzeczy na temat wydarzeń politycznych, niepokojów
społecznych, czy wydarzeń kulturalnych. Przy odrobinie wysiłku można też ustalić
jak wyglądało miasto – wystarczy poszperać w Internecie czy w bibliotece i
znaleźć stare mapy, plany, ryciny, szkice. Ale gdy dochodzimy do drobiazgów
zaczyna się problem. Oto przykład: nasz bohater chce napisać list, bierze do
ręki... No właśnie, co bierze? Czym pisano pod koniec roku 1862? Gęsim piórem?
Stalówką w obsadce? A może istniały już wieczne pióra? Albo inny przykład. Czym
zapalić świecę? Czy wynaleziono już wtedy zapałki i czy były one powszechnie
stosowane – przecież niektóre wynalazki przyjmują sie od razu, a inne bardzo
opornie. Nigdy bym nie pomyślała, jak bardzo czasochłonne może być ustalenie
takiego szczegółu.
Recenzja powieści „Pan Whicher w Warszawie”: