Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wywiad. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wywiad. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 4 września 2025

Siedem pytań do Huberta Kozieła

 

Wywiad z Hubertem Koziełem - autorem książki „Demony Nazistów”

 

1. O czym tak właściwie opowiada Pana książka? Czy jest ona bardziej opowieścią historyczną o mniej znanym aspekcie drugiej wojny światowej i działalności niemieckiego, nazistowskiego reżimu, czy też zbiorem legend o duchach, demonach i zjawiskach paranormalnych związanych z nazizmem?

Moją książkę „Demony nazistów” można traktować jako reportaż historyczny, w którym prowadzę czytelników śladami „złych miejsc”, „tajemnych mocy” i szaleńczej ideologii. Jej pierwsza część to podróż po miejscach, o których krążą historie, że są one nawiedzane przez duchy nazistów lub ich ofiar, w których dzieją się różne dziwne rzeczy, a ludzie wiążą ową domniemaną aktywność paranormalną ze zdarzeniami z lat 1933-1945. Opowiadam więc m.in.: o dawnym Mauzoleum Hindenburga pod Olsztynkiem, o norweskiej rezydencji królewskiej w Skaugum, o nazistowskich zamczyskach, o nawiedzonych koszarach i szpitalach, a nawet o nawiedzonym czołgu z brytyjskiego muzeum. Druga część książki jest poświęcona głębokim związkom niemieckiego narodowego socjalizmu z okultyzmem i próbom tworzenia przez Himmlera nowej religii mającej zastąpić chrześcijaństwo. Jeden z rozdziałów poświęcam niewypowiedzianej wojnie, którą III Rzesza prowadziła przeciwko Kościołowi katolickiemu i temu jak owa wojna mocno przyczyniła się do wojennej klęski Niemiec.

2. Domyślam się, że zbieranie materiałów do tej książki nie było łatwe…

Owszem, nie było! Wszak pisałem o sprawach trudnych do dokumentowania – o zjawiskach paranormalnych, do tego w bardzo kontrowersyjnym, wojennym kontekście. Historie o duchach nie są zwykle przytaczane w książkach pisanych przez zawodowych historyków. Nie znajdziemy o nich informacji w oficjalnych dokumentach, a bywa że wielu potencjalnych świadków milczy, by nie wyjść na „wariatów”. Mimo to,  krążą opowieści o fenomenach paranormalnych w miejscach związanych z nazistowskimi rytuałami i zbrodniami. Czasem, by do nich dotrzeć należy sięgnąć do otchłani internetu, niszowych ezoterycznych blogów, czy też forów, na których amerykańscy lub brytyjscy żołnierze dzielą się swoimi doświadczeniami ze służby w bazach na terenie RFN. Szukanie tych relacji bywało czasem sporym wyzwaniem… Nie twierdzę więc, że wykaz „nawiedzonych” miejsc, opisanych w mojej książce jest listą zamkniętą. Znajdowałem bowiem wskazówki mówiące o aktywności paranormalnej w wielu innych miejscach, ale nie zdecydowałem się o nich pisać, gdyż poszlaki, jakie znajdywałem były zbyt mało konkretne. Słyszałem choćby o widmowych postaciach przypominających niemieckich żołnierzy w tunelach w pobliżu zamku Książ, ale brakowało mi szczegółów dotyczących okoliczności tych obserwacji.

3. Które spośród tych „złych miejsc” zrobiło na Panu największe wrażenie?

Był to czeski zamek Houska, o którym krążą opowieści mówiące, że został on zbudowany nad szczeliną prowadzącą do Piekła. Jest o tym miejscu mnóstwo, naprawdę upiornych opowieści o duchach i demonach. Bardzo wiele obserwacji została dokonana w XX w. Pod zamkowym dziedzińcem znaleziono natomiast zwłoki, dwóch zmasakrowanych niemieckich żołnierzy, którzy zginęli tam w niewyjaśnionych okolicznościach. Są też poszlaki wskazujące na to, że w zamku Houska istnieje jakaś anomalia czasoprzestrzenna. Śladem jej działania mógł być choćby sen, jaki miał podczas pobytu na zamku XIX-wieczny poeta romantyczny Karel Hynek Macha. W owym śnie, przeniósł się on poprzez „piekielną” szczelinę pod zamkiem do Pragi czeskiej z wczesnego XXI wieku. W liście do przyjaciela opisywał tę wizję – m.in. coś przypominającego smartfony oraz depresyjną przechadzkę po komunistycznych blokowiskach. Zamek Houska miał też jednak „bardziej uchwytne” związki z okultyzmem. Był jednym z miejsc, w których Himmler trzymał swoją okultystyczną bibliotekę, na którą składały się m.in. księgi skonfiskowane w lożach masońskich.



4. Himmler był znany ze swojego zamiłowania do ezoteryki oraz różnych dziwnych teorii. Czy był on jednak pod tym względem jedynie samotnym „maniakiem” czy też podobne pasje okultystyczne mieli również inni prominenci z III Rzeszy?

Można bez większej przesady stwierdzić, że monachijskie środowiska okultystyczne były – obok Reichswehry – siłą, która dała początek nazizmowi. Do ezoterycznego Towarzystwa Thule należeli założyciele Niemieckiej Partii Robotniczej, do której kontrwywiad wojskowy oddelegował Adolfa Hitlera, by wzmocnił ją swoim talentem krasomówczym. Hitler szybko przejął kontrolę nad tą partią i zmienił jej nazwę w NSDAP. Z Thule związani byli główni autorzy programu NSDAP, a także ludzie tak bliscy Hitlerowi jak Rudolf Hess. To stowarzyszenie okultystyczne było również fundatorem partyjnej gazety „Volkischer Beobachter”. Ta stosunkowo mała liczebnie organizacja, która nie dotrwała nawet do powstania III Rzeszy miała więc ogromny wpływ na losy świata. Sam Hitler żywo interesował się różnymi teoriami okultystycznymi. Daty różnych jego ważnych decyzji bywały dobierane pod kątem astrologicznym, a wiara Fuehrera w okultystyczną koncepcję lodowego Wszechświata przyczyniła się nawet do czasowego wstrzymania testów rakiet V2. Hitler obawiał się bowiem, że mogą one uszkodzić rzekomą eteryczną otoczkę wokół Ziemi! O ile jednak wódz III Rzeszy był raczej człowiekiem poszukującym jakiejś koncepcji ezoterycznej, to Himmler miał pod tym względem silne przekonania. Głęboko wierzył choćby w to, że jest reinkarnacją saskiego księcia Henryka Ptasznika i że musi dokończyć rozpoczęty przez niego podbój ziem słowiańskich. Bardzo poważnie myślał on również o wprowadzeniu w zdominowanej przez Niemcy nowej religii nawiązującej do dawnego, germańskiego poganizmu. W SS wdrożył w tym celu odpowiednie rytuały i święta. Na przykład, Boże Narodzenie miało zostać zastąpione świętem przesilenia zimowego. Centrum owej nowej religii miał stać się zamek Wewelsburg, wokół którego planowano zbudować gigantyczny kompleks kultowo-konferencyjno-widowiskowy. Tym wewelsburskim okultystycznym centrum Himmlera mocno się fascynują nie tylko neonaziści, ale też współcześni sataniści. W swojej książce przytaczam m.in. relacje z wizyt w Wewelsburgu pułkownika Michaela Aquino, amerykańskiego specjalisty od wojny psychologicznej i zarazem przywódcy satanistycznej Świątyni Seta oraz Zeeny Schreck, córki Antona LaVeya, założyciela Kościoła Szatana.

5. Czy w nazistowskim okultyzmie były też wątki satanistyczne?

Hitler mówił, że niemiecki lud wiejski przechował resztki wiary w naturę, która była demoniczna. Wyraźnie chwalił ową „demoniczność”. Otto Rahn, jeden z czołowych okultystów finansowanych przez Himmlera, twierdził natomiast, że Święty Graal był klejnotem z korony Lucyfera, który tak właściwie był dobroczyńcą ludzkości. W wizji Himmlera ów „lucyferyczny Graal” miał być jedną z relikwii, wokół których zostanie zbudowana jego nowa religia. W jednym z rozdziałów opisuję również dziwną kwestię zmasakrowanych zwłok czteroosobowej rodziny pod podłogą w domu Goeringa w Wilczym Szańcu. Rozważam kwestię, czy ci ludzie zostali tam z złożeni w ofierze rytualnej. Ponadto daje wiele do myślenia to, że wielu nazistów świadomie dopuszczało się antychrześcijańskich profanacji lub wpadało w szał widząc księdza. Możemy się więc zastanawiać, jaka część popełnionych przez nich straszliwych zbrodni wynikała z politycznego wyrachowania, zwykłej chciwości i szowinizmu, a jaka była częścią chorych wierzeń ocierających się o satanizm czy nawet demonicznych inspiracji…

6. Czy wierzy Pan w duchy i demony?

Wierzę w nieśmiertelność duszy ludzkiej, a to co się z nią dzieje po śmierci ciała, jest przedmiotem sporów i dociekań od zarania ludzkości. Opisując w mojej książce różne paranormalne fenomeny i narracje nie narzucam czytelnikom odpowiedzi. Mogą je interpretować na różne sposoby. Jedni uznają je za przykłady autentycznej aktywności duchów i demonów, inni za fenomeny fizyczne, których jeszcze nasza nauka nie potrafi wytłumaczyć. Dla innych mogą to być jedynie wytwory ludzkiej wyobraźni, która w ten sposób radzi sobie z wojennymi traumami. Wiara w duchy i demony bywa mocno wyśmiewana, ale wciąż jest żywa, a w każdej legendzie może tkwić ziarno prawdy. W XVIII w. jako przykład ludowego zabobonu wskazywano choćby wiarę w meteoryty, bo przecież największe autorytety naukowe owej epoki twierdziły, że „kamienie nie mogą spadać z nieba”. Gdy Nikola Tesla zaprezentował sterowany radiem stateczek w stawie w nowojorskim Central Parku, to ówczesna naukowa śmietanka orzekła, że „to niemożliwe, by sterować za pomocą fal radiowych, bo to sprzeczne z nauką” i że Tesla musi kierować tym stateczkiem za pomocą… siły umysłu. Może za 100 lat czy za 200 nauka wyjaśni fenomenów duchów i nawiedzeń. Wówczas ludzie będą śmiać się ze współczesnych sceptyków…

7. A czy Pan osobiście zetknął się z nazistowskimi duchami czy demonami podczas pracy nad książką?

Przydarzyła mi się bardzo dziwna seria zbiegów okoliczności, która stała się inspiracją do napisania „Demonów nazistów”. Odsyłam do pierwszego rozdziału mojej książki, poświęconego Mauzoleum Hindenburga. Zachęcam do lektury „Demonów nazistów”, a także do sięgnięcia po moją poprzednią książkę wydaną przez Wydawnictwa Replika, czyli po „Mroczne sekrety II wojny światowej”. Obie dadzą Wam dużo do myślenia...

Dziękuje za rozmowę.



środa, 13 sierpnia 2025

Siedem pytań do Krzysztofa Drozdowskiego

 

Siedem pytań do Krzysztofa Drozdowskiego


Krzysztof Drozdowski - autor ponad 35 książek oraz broszur o tematyce historycznej, oraz wielu artykułów historycznych naukowych i popularnych.

 

1. Co skłoniło Pana do podjęcia tak trudnego i moralnie obciążającego tematu jak zbrodnie medyczne w III Rzeszy?

Nie ukrywam, że propozycja napisania tej książki była dla mnie pewnym wyzwaniem. Dotąd w swojej pracy badawczej konsekwentnie unikałem tematyki obozów koncentracyjnych i co za tym idzie eksperymentów na ludziach – nie z braku zainteresowania, ale z szacunku dla ogromu cierpienia, który ta materia ze sobą niesie. To jest temat, który nie pozwala pozostać emocjonalnie obojętnym. Trzeba się z nim zmierzyć nie tylko jako historyk, ale też jako człowiek. Gdy wydawnictwo Replika zaproponowało mi przygotowanie publikacji w tym zakresie, długo się wahałem. Wiedziałem, że wchodzę na terytorium, z którego nie da się wyjść nieporuszonym.

Ostatecznie zdecydowałem się podjąć to wyzwanie, bo zrozumiałem, że mimo dziesiątek książek na temat medycyny III Rzeszy, ciągle brakuje całościowego, opartego na archiwach i współczesnych analizach opracowania dostępnego dla polskiego czytelnika. Co więcej – istnieje pokusa, by patrzeć na te wydarzenia przez pryzmat gotowych klisz: „szalonych lekarzy”, „obozowych sadystów”... Tymczasem rzeczywistość była znacznie bardziej złożona – i przez to o wiele bardziej przerażająca. Ci ludzie nie byli obłąkani – byli często uznanymi naukowcami, ludźmi wykształconymi, którzy mordowali w imię nauki, kariery lub ideologii. Pisząc tę książkę, próbowałem odpowiedzieć nie tylko na pytanie „co się wydarzyło”, ale też „dlaczego się wydarzyło” – i dlaczego tak wielu milczało.

2. Książka opiera się na bogatym materiale źródłowym. Jak wyglądał proces jej tworzenia od strony warsztatu historycznego?

To był jeden z najbardziej czasochłonnych projektów, jakich się podjąłem. Miałem świadomość, że na rynku wydawniczym znajduje się duża ilość książek poruszających tę tematykę. Zdecydowałem się sięgnąć głębiej, do archiwów niemieckich, amerykańskich i polskich, a także do dokumentacji norymberskich procesów, w tym przede wszystkim procesu lekarzy. Szczególne znaczenie miały relacje ofiar, protokoły przesłuchań, raporty aliantów oraz mało znane źródła dotyczące np. akcji T4 czy roli firm farmaceutycznych.

Co istotne, wiele tych materiałów nigdy nie zostało szeroko omówionych i to nie tylko w języku polskim. Dotarłem też do relacji i dokumentów, które pokazują, jak długo po wojnie środowiska medyczne w Niemczech unikały odpowiedzialności, często broniąc swoich kolegów, marginalizując ofiary, a nawet postulując przywrócenie ustaw eugenicznych. Przykład? Do lat 80. XX wieku obowiązywały przepisy umożliwiające częściową kontynuację praktyk sterylizacji. Gdy zaczynałem pisać, nie miałem pojęcia, jak obszerny będzie to projekt – a dziś wiem, że ledwie dotknąłem powierzchni tego, co jeszcze można zbadać.



3. W książce widać wyraźny nacisk na kontekst ideologiczny i społeczny. Dlaczego uznał Pan to za nieodzowne dla zrozumienia tematu?

Bo bez zrozumienia ideologii i klimatu społecznego nie da się pojąć skali tej zbrodni. Eksperymenty medyczne w III Rzeszy nie były wynikiem działalności jednostek wyjętych spod prawa – one były legalne. Wykonywane na mocy ustaw, rozporządzeń, często z aprobatą instytucji akademickich, pod patronatem państwa. Niemcy stworzyli system, w którym lekarz mógł zamordować dziecko z upośledzeniem i nie tylko nie ponieść konsekwencji, ale dostać awans, pochwałę, medal.

Medycyna została podporządkowana idei „higieny rasowej”. Lekarze stali się funkcjonariuszami państwa, których zadaniem nie było leczenie jednostki, ale dbanie o „czystość biologiczną narodu”. To był etapowy proces: najpierw sterylizacja „niewartościowych”, potem „eutanazja” dzieci, następnie – dorosłych. Wreszcie przyszły eksperymenty pseudonaukowe w obozach, w tym eksperymenty Josefa Mengelego, które przeszły do najczarniejszych kart historii.

Tę ideologię wspierała propaganda, system edukacyjny, ale także społeczne milczenie i przyzwolenie. To, co mnie szczególnie uderzyło, to brak protestu ze strony niemieckiego społeczeństwa – nawet gdy mordowano niemieckie dzieci. Milczenie elity lekarskiej było gorszące. Trudno sobie wyobrazić większe wypaczenie etosu lekarza niż udział w selekcji, sterylizacji i mordowaniu pod pozorem medycznych eksperymentów.

4. Które z opisanych wydarzeń lub wątków najmocniej zapadły Panu w pamięć?

Muszę przyznać, że najtrudniejsze były rozdziały dotyczące eksperymentów na dzieciach zarówno w ramach tzw. akcji dziecięcej eutanazji, jak i w obozach koncentracyjnych. Przypadek Gerharda Herberta Kretschmera, opisywany w książce jako „dziecko Knauera”, był punktem zwrotnym pierwszą oficjalną „eutanazją” zatwierdzoną przez Hitlera. Wstrząsające było to, że jego ojciec nie tylko nie protestował, ale wręcz wyrażał wdzięczność wobec Karla Brandta i Führera. To pokazuje, jak głęboko ideologia zatruła społeczne odruchy moralne.

Z drugiej strony eksperymenty prowadzone w Auschwitz, Ravensbrück, Dachau... Historie kobiet sterylizowanych promieniami, zastrzykami i nożem. Próby produkcji sztucznych hormonów, przymusowe inseminacje, testy substancji chemicznych na gołych ciałach więźniów. Obozowi lekarze, często z tytułami profesorskimi, patrzyli, jak ich „obiekty” umierają w męczarniach i notowali dane w zeszytach.

Osobną kategorią są eksperymenty związane z rasizmem prowadzone na Romach, Żydach, homoseksualistach. Przekonanie, że pewne grupy są „ludzkim odpadem”, uprawniało lekarzy do traktowania ich gorzej niż zwierzęta laboratoryjne. I to nie były wyjątki. To był system.

5. Czy natrafił Pan na nieznane dotąd fakty, które zmieniły Pana rozumienie tego okresu?

Zdecydowanie tak. Jednym z bardziej zaskakujących odkryć była skala współpracy lekarzy z firmami farmaceutycznymi. Część z nich testowała leki w obozach z pełną świadomością i dokumentacją. Eksperymenty z malarią, tzw. cudownymi lekami, środkami przeciwoparzeniowymi, to były badania zlecone przez koncerny takie jak Bayer, Boehringer Ingelheim czy IG Farben. To był eksperyment naukowy przeprowadzany w warunkach absolutnej bezkarności.

Drugim zaskoczeniem była skala obojętności powojennej. Wielu lekarzy nie tylko uniknęło kary, ale wręcz zrobiło kariery w RFN, w USA, w Związku Radzieckim. Operacja Paperclip, której poświęciłem oddzielny rozdział, pokazuje, jak chętnie Amerykanie przygarniali niemieckich naukowców niezależnie od ich wojennej przeszłości.



6. Co chciałby Pan, aby czytelnicy wynieśli z tej lektury? Jaki był Pański cel?

Przede wszystkim chciałbym, aby ta książka była przestrogą. Żeby uświadamiała, że zło nie zaczyna się od komór gazowych. Zaczyna się od drobnych ustępstw, od prawa, które pozwala na segregację, od propagandy, która oswaja z pogardą. Tragedia Auschwitz i Ravensbrück była możliwa dlatego, że wcześniej społeczeństwo niemieckie zaakceptowało eugenikę, sterylizację, izolację. Krok po kroku, z humanitarnymi argumentami. Aż do momentu, gdy człowiek stał się materiałem biologicznym.

Chciałbym też, by czytelnik zastanowił się nad rolą autorytetu naukowego. Lekarze, których opisuję, nie byli potworami. Byli uczonymi, absolwentami renomowanych uniwersytetów. Zamiast ratować  niszczyli. Zamiast protestować współtworzyli system śmierci. Ich wiedza nie uchroniła ich przed moralnym upadkiem. To przestroga również dla nas, że nie wystarczy być wykształconym. Trzeba być człowiekiem.

7. Czy planuje Pan kontynuować badania nad tematyką zbrodni wojennych?

Tak, jestem nawet w trakcie pisania kolejnej książki, która ukaże się nakładem wyd. Replika na początku przyszłego roku. Będzie również dotyczyła obozów koncentracyjnych. Poruszam w niej sprawy o których rzadko się wspomina lub traktuje jak pewną świętość. Ja jednak zadaję trudne pytania na które szukam odpowiedzi. Czy rzeczywiście w Buchenwaldzie produkowano przedmioty z ludzkiej skóry? Ile osób zginęło w obozach koncentracyjnych? Ostatnio mieliśmy do czynienia z próbą politycznego wykorzystania tej tematyki, co oprócz nagłośnienia tematu nigdy nie służy dobremu celowi jakim powinny być zwiększone badania naukowe. Ja w swoich książkach staram się poruszać trudne tematy w taki sposób, by lektura była przystępna również dla osób nie mających na co dzień do czynienia z takimi historiami. Liczę, ze dzięki temu bardziej zainteresują się nasza historią.

Dziękuję za rozmowę.


wtorek, 5 sierpnia 2025

Wywiad z Maciejem Liziniewiczem – autorem powieści historycznych

 

Maciej Liziniewicz – autor cyklu powieści historycznych z czasów Rzeczpospolitej szlacheckiej. Ich bohater, dzielny szlachcic Żegota Nadolski od kilku lat zdobywa serca czytelników. W dorobku autora znajdziemy także powieść sensacyjną i kryminał retro.

 

Kiedy rozmawialiśmy po premierze „Czasu pomsty”, w 2019 roku, wyznałeś: „polubiłem swojego bohatera, a to chyba klucz do tego, aby nie męczył autora. Z tego ostatniego wynika też to, iż w głowie i notatkach mam już ułożone dalsze losy Żegoty. Jeśli więc czytelnicy będą zainteresowani, czeka na nich kolejna porcja przygód szlachcica z Wygnanki.” Tymczasem w powieści „Stepowa klątwa” rola Żegoty została nieco okrojona. Czy to oznacza, że potencjał tej postaci powoli się wyczerpuje i warto więcej miejsca poświęcić bohaterom, których czytelnicy znają z drugiego planu Twoich książek?

Żegota jest kluczową postacią cyklu o Nadolskim, a to, że akcja w „Stepowej klątwie” toczy się dwutorowo, nie zmienia faktu, że to szlachcic z Wygnanki jest tu nadal głównym bohaterem. Trochę uprzedzając nadchodzące w kolejnych tomach zdarzenia, powiem tylko, że Żegota ma do wypełnienia równie ważną rolę na Krymie, jak i w swoim małym świecie pod Sanokiem. Potencjał tej postaci zdecydowanie się więc nie wyczerpał i na pewno czeka Nadolskiego jeszcze niejedna przygoda. Oczywiście inni bohaterowie również mają swoją niebagatelną rolę w tej opowieści, ale to siwowłosy szlachcic jest osią rozgrywających się w moich powieściach zdarzeń i kluczem do ich zrozumienia. Nie oznacza to jednak, że po macoszemu traktuję innych bohaterów, ani że nie mam do nich równie wielkiej, jak do Nadolskiego, sympatii. Po prostu każdy ma tu do odegrania swoją rolę, a książka pisana jest z określonej perspektywy, tak, aby opowieść była jak najciekawsza dla Czytelnika.

 


Akcja czwartego tomu cyklu powieściowego o Żegocie Nadolskim rozgrywa się dwutorowo. O ile nakreślenie wydarzeń rozgrywających się w Wygnance i okolicach nie przysporzyło Ci wielkich trudności, to opis wyprawy poselstwa na Krym wymagał zapewne wielu godzin spędzonych na lekturze materiałów źródłowych?

Rzeczywiście, trochę musiałem poczytać, ale robiłem to z ogromną przyjemnością, gdyż historia chanatu krymskiego jest naprawdę fascynująca. Solidna dawka wiedzy pozwoliła mi spojrzeć z innej perspektywy na wydarzenia w Rzeczypospolitej z pierwszej połowy XVII wieku, a w szczególności na powstania kozackie i skomplikowane związki Kozaków z Tatarami. Z wielkim zainteresowaniem czytałem też o kulturze, obyczajowości, wojskowości i stosunkach społecznych panujących w chanacie oraz wśród ord nogajskich. Część tej wiedzy wykorzystałem w „Stepowej klątwie”, zarysowując obraz barwnego, orientalnego świata, do którego trafia Żegota wraz z hetmańskim poselstwem. Miejsca równie niebezpiecznego, jak pociągającego, gdzie właśnie trwa skomplikowana rozgrywka, w której stawką jest tron w Bakczysaraju. Uczestnikiem tych dworskich intryg, wcale nie z własnej woli, staje się Żegota Nadolski. Myślę, że Czytelnicy docenią ten wątek, szczególnie, że tkwi w nim ziarno prawdy, a rzeczywistość połowy lat 30 XVII wieku była na Krymie bardzo burzliwa.

 


Na kartach „Stepowej klątwy” pojawia się kilka postaci historycznych. Czy znajdziemy w  powieści także wątki inspirowane prawdziwymi wydarzeniami?

W powieści historycznej zwykle prawda miesza się z fikcją – różne są tylko proporcje tych dwóch elementów. Cykl o Nadolskim z jednej strony opiera się więc na pewnych realnych zdarzeniach, lecz z drugiej strony opisane na ich tle przygody bohaterów to literacka fikcja. W „Stepowej klątwie” jak najbardziej realne są na przykład rozgrywki o władzę na Krymie pod koniec rządów zmuszonego do abdykacji Dżanibeka. To postać historyczna, podobnie jak pretendenci do objęcia tronu w Bakczysaraju, w tym nienawidzący Polaków Kantymir zwany Krwawym Mieczem. Podobnie postacią historyczną jest chorąży sanocki Stanisław Oświęcim, ale już samo poselstwo, któremu przewodzi, to literacka fikcja. Pisząc, o ile to możliwe, staram się w swoich książkach trzymać realiów historycznych, zarówno jeśli chodzi o postacie, jak miejsca, wydarzenia czy obyczajowość. Nawet w wątkach fantastycznych nie wykraczam zbytnio poza to, w co wierzono w XVII wieku, często opierając się na pamiętnikach z epoki, czy tez późniejszych opracowaniach etnograficznych. Beletrystyka ma jednak swoje prawa, z których korzystam, tworząc fikcyjne wątki i bohaterów. W mojej opinii powieść historyczna musi przede wszystkim zaciekawić Czytelników, a jeśli przy okazji udało mi się przemycić w niej odrobinę wiedzy i zainteresować kogoś samodzielnym jej pogłębieniem, tym większą sprawia mi to radość. Im bardziej zagłębiamy się w przeszłość, tym jest ona ciekawsza. Mam więc nadzieję, że cykl o Nadolskim stanie się dla niektórych inspiracją do takich właśnie poszukiwań, które pozwolą na odkrywanie pasjonującego, niezwykłego świata, jakim była sarmacka Rzeczpospolita.

Czy poselstwo, do którego dołączył Żegota Nadolski, rzeczywiście wyruszyło z niebezpieczną misją, czy też wyprawa ta została wymyślona przez autora? 

Tak, jak wspomniałem, poselstwo, z którym przybywa do Bakczysaraju Żegota Nadolski to literacka fikcja. Podkreślić jednak należy, że w pierwszej połowie XVII wieku stosunki dyplomatyczne pomiędzy Rzeczpospolitą a chanatem były dość intensywne. W tym kontekście zlecona przez hetmana Koniecpolskiego wyprawa Stanisława Oświęcima na Krym nie byłaby niczym niezwykłym, szczególnie wobec niedawnego najazdu Abazy Paszy i Kantymira na Kamieniec Podolski oraz schyłku władzy w Bakczysaraju leciwego już Dżanibeka. Polskie władze na pewno chciały na bieżąco śledzić wydarzenia na Krymie, jak również, o ile to możliwe, wpływać na nie. Tatarzy stanowili bowiem z jednej strony ciągłe zagrożenie dla Rzeczypospolitej, z drugiej jednak byli też wartościowym sojusznikiem przy konfliktach ze Szwecją czy Moskwą. Dlatego przychylny Polsce chan na tronie w Bakczysaraju miał dla naszego kraju bardzo istotne znaczenie i sądzę, że ówcześni politycy na warszawskim dworze doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Perypetie Stanisława Oświęcima i jego towarzyszy w chanacie nie mają swojego umocowania w źródłach historycznych, ale kto wie, czy w tej fikcji nie znalazła się przypadkiem odrobina prawdy?

 


Debiutowałeś już niemal 10 lat temu powieścią „Scheda”. Książka ta jest dziś trudno dostępna. Czy czynisz jakieś starania, aby doprowadzić do nowego, być może odświeżonego wydania, tej powieści?

„Scheda” to mój pierwszy krok, który zrobiłem jako autor, dlatego jest to dla mnie książka szczególna i ważna. Dziś jednak, z perspektywy czasu i doświadczenia, jakie stało się moim udziałem, sporo bym w niej zmienił. Może kiedyś się pokuszę o ponowną redakcję tej powieści, ale obecnie nie mam takich planów. Wiele osób pyta mnie o „Schedę” i o to, kiedy znów pojawi się na rynku. Odpowiadam im, że sam tego nie wiem. Gdyby znalazło się zainteresowane Wydawnictwo, pewnie pochyliłbym się znów nad tym projektem. Teraz jednak myślę bardziej o kolejnych książkach i nowych pomysłach. A „Scheda”, cóż, pozostaje w pewnym sensie „białym krukiem” i na razie niech tak zostanie.

Kiedy pojawi się w księgarniach zapowiadany na ostatniej stronie „Stepowej klątwy” kolejny tom przygód Żegoty Nadolskiego? Czy będzie to tom zamykający cykl, czy też Maciej Liziniewicz nie zamierza się jeszcze rozstawać ze swymi ulubionymi bohaterami?

Mam nadzieję, że kolejna część przygód Żegoty Nadolskiego pojawi się na rynku już jesienią. To jednak nie będzie koniec tej historii, bo następny tom jest już gotowy. Ci, który śledzą mój profil na Facebooku wiedzą, że opowieść o poselstwie na Krym i stepowej klątwie składa się z trzech części, więc na jej finał Czytelnikom przyjdzie pewnie poczekać do przyszłego roku. A co do bohaterów, to nie chciałbym się jeszcze z nimi rozstawać. Nadal ich lubię i mam jeszcze sporo pomysłów co do ich dalszych losów. Wszystko jednak zależy od tego, czy tego będą chcieli Czytelnicy.

 


Wspomniałeś o nowych pomysłach na książki. Czy możesz nam zdradzić, nad czym teraz pracujesz?

To obyczajowy kryminał z II Wojną Światową w tle. Jego akcja toczy się współcześnie na Ponidziu, ale istotne znaczenie mają tu tragiczne wydarzenia z czasów niemieckiej okupacji. Pracuję nad tą książką od ponad roku i wciąż jestem w trakcie jej redakcji. Po ukończeniu kolejnych tomów przygód Nadolskiego potrzebowałem pewnej odmiany, a historia pisarza, który uciekając przed problemami osobistymi zaszywa się w starym domu nad Nidą, pochłonęła mnie przez kilkanaście ostatnich miesięcy. Mam nadzieję, że ta opowieść, w której prawda o przeszłości nie jest tak jednoznaczna, jakby się mogło wydawać, zainteresuje nie tylko tych Czytelników, którzy dotąd pasjonowali się losami Żegoty. Wierzą, że uda mi się znaleźć wydawcę i powieść pod przewrotnym tytułem „Najspokojniejsze miejsce na ziemi” ukaże się już w przyszłym roku.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Ja również bardzo dziękuję i przy okazji serdecznie pozdrawiam wszystkich Czytelników, który sięgnęli po moje książki.





poniedziałek, 7 lipca 2025

Wywiad z Agnieszką Lewandowską-Kąkol

 

Wywiad z Agnieszką Lewandowską-Kąkol - autorką książek z historią w tle.

 

- Wśród wydawanych dziś książek często spotkać można pozycje doradzające, jak żyć szczęśliwie, jak radzić sobie z przeciwnościami codzienności, by nie opuszczało nas dobre samopoczucie. Pani najnowsza książka wydaje się być zaprzeczeniem często serwowanych tez – żyj dniem dzisiejszym, nie patrz w przeszłość, myśl o przyszłości…

- Jestem głęboko przekonana, że w przeważającej liczbie przypadków recepta taka nie sprawdza się, jeśli w ogóle jest skuteczna, to na krótką metę.

- Jankowi, jednemu z dwojga głównych bohaterów Pani książki „Krzywdy przeszłości ”zdarzenia z przeszłości na tyle wdzierają się w teraźniejszość, że przeszkadzają mu w codziennym życiu...

- Tak, lecz jego usilne próby niepatrzenia w przeszłość, wymazania z niej drastycznych wydarzeń, nie dały rady go uleczyć, ale doprowadziły do zepchnięcia ich w podświadomość, która okazuje się nie być hermetyczna. Porównać by ją można do kosza w laptopie, gdyby nie to, że przeważnie wiadomości w nim się znajdujące są kasowane po trzydziestu dniach, a podświadomość nie ma takiej opcji.

 


- Czy mogłaby Pani odkryć nieco z fabuły książki, w jakich czasach się rozgrywa i o jakie doświadczenia chodzi?

- Rzecz dzieje się w dwóch planach czasowych: w okresie Peerelu, a dokładniej w okolicach 1980 roku, oraz podczas drugiej wojny światowej i to przeżycia z tego czasu, tkwiące w podświadomości Janka, jak wbity w palec cierń, boleśnie powracają do niego zakłócając teraźniejszość. Wieloletnie uciekanie od nich pogłębia tylko jego traumę, a dopiero profesjonalne ich przepracowanie.., ale nie będę zdradzać wszystkiego…

- Czyli jest to przykład popierający tezę, że odcinanie się od przeszłości jest błędem…

- Zła czy dobra, przeszłość jest podstawą kształtowania teraźniejszości, tak jak narodom bez tradycji trudno przetrwać, tak człowiekowi odcinającemu się od niej trudno żyć.

 


- Ten temat jest dla pani na tyle ważny, że poświęciła Pani jemu nie tylko swą ostatnią książkę „Krzywdy przeszłości”…

- Tak. Na przykład w poprzedniej, w „Rodzinnym fatum”, teraźniejszość bohaterów nie jest zdeterminowana ich własnymi przeżyciami, ale wydarzeniami, które były udziałem ich rodziców, a więc problem staje się międzypokoleniowy. Coraz więcej mówi się zresztą o tym, że koleje losu przodków wyraźnie odbijają się na życiu nie tylko ich dzieci, ale nawet wnuków.  Niedawno wydana została książka „Pogłosy” Marii Buko, w której autorka na podstawie badań naukowych, jest socjolożką, i relacji kilkunastu osób dowodzi, iż wojenne przeżycia rodziców odciskają ogromne piętno na życiu ich, urodzonych wiele lat po wojnie, dzieci. Może tak się dziać zarówno w sferze psychicznej, ale zdarza się także, iż zaistnienie w przeszłości pewnych faktów determinuje ich wybory w różnych obszarów egzystencji. Dwójka bohaterów „Rodzinnego fatum” zapłaciła wysoką cenę za dramatyczne przejścia rodziców sprzed kilkudziesięciu lat.

- Książki, o których Pani wspomniała to powieści i choć osadzone w konkretnych realiach historycznych nie można ich zaliczyć do literatury faktu…

- Absolutnie nie. W jednym z wywiadów Hanna Krall użyła terminu, chyba przez Nią ukutego, powieść dokumentalna. Myślę, że można by je zaliczyć do tego typu książek, ale tylko przy niezbyt rygorystycznym rozumieniu terminu „dokument”. Bohaterowie fikcyjni, ich losy oparte na prawdopodobnych zdarzeniach, będących czasem udziałem wielu różnych ludzi, tylko kontekst historyczny zgodny z zaistniałą kiedyś rzeczywistością.

 


 - Na pleckach jednej z Pani książek („Na końcu czeka miłość”) umieszczono adnotację, że opisane wydarzenia są odzwierciedleniem losów rodziny autorki…

- Niektóre z wątków rzeczywiście były udziałem moich bliskich z poprzednich pokoleń, ale raczej te poboczne, zaś trzon książki stanowi historia fikcyjna. Wydawnictwa uwielbiają tego rodzaju stwierdzenia, bowiem mają przekonanie, że przyciągają w ten sposób czytelników, iż takie uwiarygodnianie fabuły jest przez nich cenione. Może trochę prawdy w tym jest, ale mam takie przekonanie, że w większości pozycji z literatury, szeroko i dziwnie nieprecyzyjnie, nazywanej „piękną”, wiele elementów zaczerpniętych jest z życia, które, jak wiadomo, jest niedościgłym mistrzem pisarstwa .Wyłamuje się z tego wyłącznie literatura science-fiction.  Autentyczność wynika poza tym nie tylko z czerpania wydarzeń z rzeczywistości, lecz także z zaangażowania autora w opowiadaną historię. Każda, jeśli chce poruszyć czytelnika, musi nieść ze sobą jego przemyślenia, przekonania, sposób widzenia świata, choć najczęściej ubrane w zawoalowaną formę. Ktoś mądry powiedział, że pisarz cały czas pisze jedną książkę i z tym stwierdzeniem w pełni się zgadzam. Dlatego choćby styl wybitnych twórców rozpoznać można po kilku zdaniach.

- A jak to wszystko, o czym Pani wspominała ma się do literatury faktu, z zakresu której też ma Pani na koncie kilka pozycji?

- Podłożem dla powstawania książek z tego gatunku są dokumenty, archiwalia, rozmowy z bohaterami i tu pole do przemycania własnych treści jest zdecydowanie ograniczone. Nie powinno się oczywiście przeinaczać wypowiedzi, czy interpretować faktów, tylko podawać je in crudo. Ryzykowne jest również pisanie pod przez siebie postawioną tezę, co może polegać na wybiórczym traktowaniu zaistniałych zdarzeń. Swoboda autora jest tu znacznie ograniczona, a trudność polega przede wszystkim na tym, by wybrać taką formę przekazu, dzięki której ktoś będzie chciał to czytać.




- Pierwszą Pani książką z tego gatunku było „Na skraju piekła”…

- Tak, była to pierwsza i myślałam, że ostatnia moja książka, gdyż zależało mi właściwie na napisaniu tylko jej, bowiem jedno z zamieszczonych tam opowiadań dotyczyło bezpośrednio mojej rodziny.

- Z tego wynika, że jest Pani jedną z przedstawicielek teorii opisanej w „Pogłosach”.

- Zdecydowanie tak. Od tego się zaczęło i zupełnie bezwiednie, jakby ktoś z góry kierował moimi poczynaniami, skupiłam się na tematyce drugiej wojny światowej.  Sam proces pisania tak mnie wciągnął, że powstawały potem niemal co roku takie pozycje jak :”Niezłomna”, „Dziewczyny od Andersa”, „Dziewczyny z konspiry”, „Złota epopeja” , „Skradziona tożsamość”, „Dzieci Sybiru” itd…

- No właśnie było tego sporo, ale z jakichś powodów zmieniła Pani gatunek, czy na zawsze?

- Tego nie wiem, ale mówiąc bardzo szczerze, trochę męczyłam się pisząc te pozycje. Nie jestem historykiem, nie mam warsztatu naukowca, jestem zbyt mało dokładna, precyzyjna i ciągle wydawało mi się, że związku z tym nie powinnam się za to brać. Jestem jednak dumna z jednej pozycji z tego zakresu, z „Dziewczyn od Andersa”, bo jak mi się wydaje, nikt przede mną nie podjął tego tematu.



- W ostatnich pozycjach, oprócz epizodów z drugiej wojny światowej, wkracza Pani w świat nam o wiele bliższy.

- Doszłam do wniosku, że czasy Peerelu, choć bliższe, nie są przez nowe pokolenia znane, a jeżeli już, to bardzo pobieżnie, więc pozycje traktujące o tamtych czasach mają sens, w dodatku, jeśli tę współczesną historię poda się w formie łatwej w lekturze, bez pochłaniających przestrzeń książki odsyłaczy i ciągnących się w nieskończoność bibliografii, których sama nie lubię. No i widzi Pan, mam rację, że nie nadaję się do pisania książek historycznych…

- Dziękuję za rozmowę.



niedziela, 28 lipca 2024

Wywiad z prof. dr hab. Agatą A. Kluczek

 


W czerwcu w księgarniach pojawił się trzeci tom nowej serii „Szabla i miecz” - powieść historyczna „Zamek Gardłorzeziec” Stanisława Kluczka. Zapraszamy do lektury wywiadu, w którym wnuczka autora, Pani prof. dr hab. Agata A. Kluczek dzieli się ciekawostkami związanymi z życiem i twórczością tego zapomnianego dziś pisarza.

 

1. Utwory Stanisława Kluczka są dziś niemal zupełnie zapomniane. „Zamek Gardłorzeziec” to pierwsza z powieści tego autora wznowiona po 1945 roku. Czy spodziewała się Pani, że z twórczością dziadka będą mieli okazję zapoznać się współcześni czytelnicy? Czy może Pani zdradzić jaka była reakcja Pani i Pani rodziny na wiadomość o nowym wydaniu tej powieści?

Sumuję wrażenia i reakcje różnych osób: najpierw było niedowierzanie, a nawet myśl, że może „internet” się pomylił, wyrzucając taką informację. A potem wielka radość! Za tym poszły pytania i próby poszukiwania odpowiedzi na nie: jak to się stało, że powieść dziadka, nieznana i autora zapomnianego, została ponownie wydana.

 

2. W opracowanym przez Panią, krótkim biogramie Stanisława Kluczka, czytamy: „To szczególna twórczość. Nie oceniając tu jej walorów literackich, bo to celnie uczynili inni, trzeba podkreślić, że jest ona efektem wysiłków samouka, który w swych pracach ujawniał i własne fascynacje lekturami innych autorów, i opisywał swe osobiste przeżycia i znajomość zdarzeń, których doświadczył na Ukrainie i w Rosji”. Akcja powieści „Zamek Gardłorzeziec” przenosi się nawet do Stambułu. Czy próbowała Pani ustalić, skąd dziadek czerpał wiedzę o miejscach, których nigdy nie miał okazji odwiedzić?

Dziadek był ciekawy świata. Jego możliwości zdobywania wiedzy zmieniały się w zależności od okresu jego życia i szerszej sytuacji. Na pewno wiele mu dały kontakty nawiązane w czasie służby wojskowej, rozmowy z kolegami, tam pewnie zrodziły się pierwsze inspiracje jego późniejszej twórczości. To nie jest kwestia wyłącznie dojrzewania młodego człowieka, ale stymulującego środowiska, w jakim się znalazł. Inspiracji więc nie brakowało.

Ponadto źródłem wiedzy były czasopisma, które prenumerował. Jak znalazł się na jego półce „Tygodnik Ilustrowany” z 1907 roku, nie wiem, ale może to jeszcze własność pradziadka. W zbiorach dziadka były, w małej wsi i w tamtych czasach!, nawet komiksy z Kaczorem Donaldem i Myszką Miki, które pamięta moja siostra. A – przede wszystkim – książki. Dziadek kochał książki, o czym wiedziano szeroko. Nie tylko je gromadził, ale naprawdę je czytał.

Dziadek miał wielki szacunek w ogóle dla słowa pisanego. Raczej sposobami, nie metodycznie, gromadził swój własny księgozbiór. Trwa tradycja o tym, jak to wędrował na piechotę do Warszawy właśnie po książki, otrzymywał je również z prywatnych bibliotek, a miał nawet pozycje zyskane z policyjnej biblioteki. Źródło było mniej istotne, niż fakt nowego nabytku. Egzemplarze książek w swoim zbiorze pieczętował własnym ekslibrisem, pieczołowicie je numerował. I są to naprawdę wysokie numery, co warto zauważyć, kiedy obecnie książka nie jest bynajmniej pod każdą „strzechą”. A tam, w domowej bibliotece dziadka na przykład numerem 1023 była oznaczona „Zemsta Maiwy” H. Ridera Haggarda (1856–1925), w tłumaczeniu Witolda Zechentera, z 1928 roku, czyli powieść, której lektura może dała dziadkowi możliwość metaforycznej wędrówki po egzotycznej Afryce. Albo z numerem 878 „Po szerokim świecie” z 1925 roku autorstwa Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego (1878–1945), wybitnego podróżnika (i nie tylko). Ta i inne prace tego „polskiego Karola Maya” były przecież kopalnią wiedzy o dalekich krainach. Z kolei numer 739 nosił „Zamek Krakowski” z 1900 roku, powieść historyczna Henryka Rzewuskiego (1791–1866), a numer 1037 – wydany w 1876 roku jeden z tomów Dzieł Karola Szajnochy (1818–1868), które dały wgląd w historię polską. Dalej były tu publikacje i Władysława Orkana (1875–1930), i Jarosława Iwaszkiewicza (1894–1980), i wielu innych współczesnych autorów. To tylko przykłady z bogatego księgozbioru, z którego istotnie można było czerpać wiedzę o świecie odległym geograficznie i czasowo.



3. W tymże biogramie wspomniała Pani, że Stanisław Kluczek czasami ilustrował swe książki, projektował do nich również okładki. Czy jeśli chodzi twórczość plastyczną Pani dziadek poprzestał na tym, czy też znane są jakieś inne jego próby malarskie, graficzne lub rysunkowe?

Nie można zapominać, że dziadek był samoukiem, to tyczy zarówno sztuki pisania, jak i twórczości plastycznej. Może dlatego nawet jeśli miał on własną wizję okładki, to wydawca nigdy nie zdecydował się na jego projekt. Może szkoda, bo w pracach dziadka jest urok prostoty, umiejętnie w tych obrazkach wyrażał dramatyzm losów i emocje – dosłownie je przerysowując – swych bohaterów. Zazwyczaj były to szkice ołówkiem, tuszem, a najczęściej akwarelki. Powstawały kolejne wersje tego samego tematu. Pracę pisarską nad kolejnym pomysłem realizował równolegle z jego ilustrowaniem. Pracował wolno, chociażby okładkę do „Białej Pani Czarnego Jeziora”, która w formie książkowej ukazała się w latach 1937–1938, stworzył w 1935 roku.

Ulubionymi motywami dziadka były koń/rumak, zbrojny bohater/rycerz/żołnierz, dama/dziewczyna, traktowane nie rozłącznie, ale najczęściej jako trio, z tym, że naczelne miejsce należy do konia, ten prawie zawsze musiał być. To preferencje uzasadnione, wszak dziadek był kawalerzystą, w dodatku w 1920 roku pod Beresteczkiem to koń Kajtek uniósł go na grzbiecie rannego, a nieprzytomnego, z pola bitwy do swoich, co uratowało mu życie.

Ciekawym pomysłem dziadka, realizowanym w 1945 roku, było stworzenie, nazwijmy to, „ilustrowanego alfabetu”, w którym poszczególne inicjały wplecione były właśnie w takie opowiadane historie.

 


4. W wywiadzie, udzielonemu Radiu Opole[1], wspomniała Pani, że istniały notatki sporządzane przez dziadka. Czy zachowały się jakieś materiały, które Stanisław Kluczek wykorzystywał w trakcie pracy nad książkami?

Wydaje się, że miejsce i czas, w jakich przyszło dziadkowi tworzyć, uniemożliwiały celebrowanie tej sfery jego życia. Były przecież i rodzina z liczną dzieciarnią, i gospodarstwo, i sad. Często czytał w sadzie, może również tam, z dala od codziennego zgiełku, powstawały niektóre jego zapiski.

Dziadek tworzył swe prace, kaligrafując od razu „na czysto”. Można sobie wyobrazić, jak to wszystko było żmudne i pracochłonne. Tym bardziej, że, o ile się orientuję, powstawały nowe wariacje starego tekstu, znowuż pisane w całości, a nie poprawiane na starym materiale. Jedynie czasem na marginesach rękopisów lub w środku tekstu dziadek wprowadzał adnotacje i wtręty. Raz, może by zapamiętać jakiś trudny dla niego, czy nowy termin, na przykład słowo z języka obcego. Dwa, by nie zapomnieć o danym wątku, który w dalszej partii miał być rozwinięty. Zapisywał również nazwiska swych bohaterów, ale i tak zdarzało się, że mylił ich imiona i cechy: raz Stefcia, raz Helenka albo raz oczy błękitne, raz brązowe itd.), co pokazuje, że nie przywiązywał wagi do takich szczegółów i że nie sporządzał notatek systematycznie. Nie zmieniło się to kiedy – u progu lat sześćdziesiątych – kupił maszynę do pisania. Pisał, nadal bez brudnopisu, bardzo powoli.

 

5. Stanisław Kluczek był pracowitym i płodnym autorem, dużo publikował na łamach prasy. Posługiwał się przy tym pseudonimami. Próbowała może Pani ustalić, czy istnieją powieści, które ukazały się jedynie w formie gazetowej?

Teksty dziadka publikowały w odcinkach czasopisma: „Gazeta Świąteczna”, „Nowa Gazeta Podlaska”, „Rolnik Polski”, „Wielkopolanin”. To dlatego, że był pisarzem swego czasu i konkretnego rodowodu. W międzywojennej Polsce publikowanie na szpaltach w gazetach było bodaj najlepszym sposobem dotarcia do czytelnika tej kategorii, do której swe prace kierował dziadek, parafrazując jego słowa, wprawdzie z 1948 roku, lecz oddające głębszą prawdę, można stwierdzić, że „wieś tęskni za gazetą”. Prenumerata gazet i składanie dodatków literackich z kolejnych numerów były, wydaje się, dostępną opcją dla licznych czytelników, korzystniejszą dla nich finansowo niż zakup książki. Dlatego nawet tytuły, które zyskały uznanie, wyjątkowo przyjmowały formę zwartą, i jako książki ukazywały się w niskich nakładach. Pewne prace dziadka pozostały więc wyłącznie tekstami opublikowanymi „w formie gazetowej”, mimo starań nie jestem na razie w stanie podać pełnej listy tych tytułów. Sam dziadek nie ułatwił tu sprawy, nie pozostawił listy swych prac, zresztą nawet ich wydane egzemplarze i odbitki porozdawał.

 


6. Mimo upływu niemal stu lat od powstania, „Zamek Gardłorzeziec” jest powieścią nadal atrakcyjną fabularnie. Czy w bogatym dorobku Pani dziadka znajdziemy jeszcze inne utwory, które wytrzymały próbę czasu i mogłyby zainteresować współczesnych czytelników?

Moim zdaniem, bardzo dobrym tekstem jest pierwsza opublikowana praca dziadka „Podjazd. Opowiadanie ułana polskiego z czasu wojny z bolszewikami”, która od maja 1924 była w odcinkach publikowana w „Gazecie Świątecznej”. To utrzymana w autobiograficznym tonie, pisana ze znawstwem wynikającym z udziału dziadka w walkach, o wartkiej fabule, miejscami dowcipna opowieść o epizodzie, który faktycznie mógł mieć miejsce podczas wojny polsko-bolszewickiej. Ponadto jest to opowiadanie nieduże rozmiarami, co jest pewnym argumentem dla pewnej grupy współczesnych odbiorców tekstu pisanego.

 

7. Jak Stanisław Kluczek zapisał się we wspomnieniach rodzinnych?

Dziadek był znaną i szanowaną – co podkreślają ci, którzy go jeszcze pamiętają – jednostką w społeczności lokalnej, liczono się z jego opinią. Również w szerszym gronie zyskał uznanie. Był inteligentny, błyskotliwy, bardzo kontaktowy i towarzyski, co zapewne przyciągało do niego i owocowało spotkaniami z kolegami. Chyba jednak równie dobrze czuł się wśród własnych drzew, książek, koni.

Był człowiekiem o szerokich horyzontach. Nie wahał się wyrażać swoich poglądów. Żył małą i dużą polityką. Dowodzi tego udział w wojnie polsko-bolszewickiej 1919–1921 roku, potem fakt, który wymaga jeszcze dalszych kwerend dotyczących szczegółów, że „[ż]ołnierską młodość przypomniał walką partyzancką najpierw w ZWZ, a potem w Batalionach Chłopskich” („Chłopska Droga” 1966). W czasach spokojnych angażował się zwłaszcza w sprawy społeczności lokalnej. Jak mogę przypuszczać z dużym prawdopodobieństwem, był członkiem Związku Ludowo-Narodowego. Po II wojnie był radnym. Napisano o nim, że to „człowiek ludziom przyjazny […]. Umiał pozyskiwać nie tylko zaufanie ludzi, ale i ich serca” („Chłopska Droga” 1966).

 


8. Czy Pani dziadek lubił opowiadać o latach swej młodości, o wojennych przygodach, życiu przed II wojną światową, współpracy z wydawcami i redakcjami, z którymi współpracował?

Trudne pytanie, przede wszystkim dlatego, że ja, tego przecież nie pamiętając, bazuję wyłącznie na tym, co przekazało starsze pokolenie. Wiem, że dziadek musiał wiele wspominać, zwłaszcza o swej młodości. Wydaje mi się, że udział w wojnie polsko-bolszewickiej stworzył go, owszem, jako pisarza, ale też ukształtował pewne jego rysy jako człowieka, życzliwego innym, wrażliwego, odpowiedzialnego, a nawet wpłynął na gusta kulinarne, raczej zakazy kuchenne, których do końca życia przestrzegał. Drobne i bardziej znaczące szczegóły z tego znamiennego okresu jego życia zostały zapamiętane zapewne dlatego, że powtarzały się w jego opowieściach. Inna sprawa, że dziadek miał fantazję i chyba utożsamiał się bardzo mocno z niektórymi stworzonymi przez siebie bohaterami literackimi. Stąd w opowiadanej przez niego historii jego samego, a szczególnie jego przodków sporo koloryzacji.

 

9. Czy wiadomo coś więcej o życiu Stanisława Kluczka po 1945 roku? Pani dziadek nie zajmował się już wówczas pracą literacką. Czy tak jak Pani napisała w biogramie, poświęcił się sadownictwu i spędzał czas na „prostych wiejskich przyjemnościach”?

Po wojnie ukazała się tylko jedna zwarta powieść dziadka, „Siwy koń” (1948). Kiedy zmarł, to wraz z krótkim pożegnaniem „Chłopska Droga” zamieściła fragment jego opowieści o walkach 1939 roku na Podlasiu, przygotowywanej do druku. Książka ta jednak nie ukazała się, a rękopis, wedle moich danych, zaginął. Tu jednak mowa o większych pracach, natomiast po 1945 roku dziadek pisał teksty okolicznościowe i o charakterze prywatnych zapisków. Na własne potrzeby tworzył wiersze. A z poczucia odpowiedzialności za los innych i kraju powstawały listy do redakcji, w których nawoływał do działania w dobrej sprawie.

To również w tym powojennym okresie stał się rozpoznawanym i uznanym sadownikiem. Bywał u niego, „zwabiony” starymi odmianami jabłonek sam Profesor  Szczepan Pieniążek. A dziadek był zapewne jednym z tych  „starych sadowników”, o których wspomina Profesor („Pamiętnik sadownika”, 1997).

 

10. Stanisław Kluczek zmarł 14 stycznia 1966 roku. Gdzie spoczywa Pani dziadek?

Dziadek został pochowany w grobie rodzinnym na cmentarzu parafialnym w Wodyniach. Blisko Oleksianki i Kamieńca, o które zahaczyli na swej drodze życiowej jego rodzice, i nieopodal Oleśnicy, gdzie spędził większość życia. Może warto tu wspomnieć, że przez wiele lat na tym samym cmentarzu tkwiły, częściowo wrośnięte w ziemię, kamienie grobowe z nazwiskami uczestników wojny 1812 roku. Owi „napoleończycy” to dobre towarzystwo dla dziadka-rycerza i patrioty.

 

11. Które powieści dziadka poznała Pani jako pierwsze i które należą do Pani ulubionych?

Od „zawsze” wiedziałam, że dziadek był autorem książki „Biała Pani Czarnego Jeziora” (1937–1938), której urokliwy tytuł zapowiadał wiele. Udało mi się dotrzeć do niej późno, już w latach osiemdziesiątych, przy czym szukałam daleko i bezowocnie, a okazało się, że egzemplarz był tuż obok, w Bibliotece Śląskiej, wraz z innymi powieściami „Wnuczka wygnańca” (1926) i „Skarb powstańców” (1936). Te pierwsze prace, które czytałam, są bardzo różne pomimo tego, że łączy je charakterystyczny dla autora pęd ku obdarzenia swych bohaterów wielością przygód i uwikłania ich w istotne dla kraju i narodu wydarzenia. Ulubioną pozostanie „Biała Pani”, bo jest w niej i baśń, i autorska próba podsumowania historii polskiej, i refleksja nad bolączkami bieżącej epoki. Jestem świeżo po ponownej lekturze tej powieści, mam wrażenie, że znalazłam klucz do poznania dziadka. Wiele go jest w Marku Podhoreckim.

 


12. Czy literackie i historyczne zainteresowania Stanisława Kluczka wywarły wpływ na wybór Pani drogi zawodowej?

Wielu z potomków dziadka, każdy na swój sposób, pielęgnuje pamięć o nim. A zapytani o to, czy odczuwają jego inspirujący wpływ na ich życie, odpowiedzieliby twierdząco. Z pełną odpowiedzialnością mogę się wypowiedzieć tylko o moim rodzeństwie. W każdej z nas jest wielkie zamiłowanie do książek, równie wielkie przywiązanie do tej jednej konkretnej wsi i docenienie jej uroków, a także pociąg do kresów dawnej Rzeczypospolitej, ich dziejów i bohaterów. U wszystkich sióstr odnajduję talenty literackie i plastyczne, i to rozwinięte w stopniu wyższym niż dziadek posiadał. Rzec można, że dał nam dużo. U mnie to dziedzictwo zaważyło na wybór kierunku studiów: jestem historykiem. Pierwszą książką, którą przeczytałam, był drugi (pierwszy był wypożyczony) tom „Potopu” Henryka Sienkiewicza. Ma to ogromny związek z dziadkiem. Chociaż bowiem nie mogłam go zapamiętać, to na dobór pierwszej lektury wpłynęły jego preferencje, nie bezpośrednio, lecz via wskazania jego syna, a mojego ojca. Książka wywarła na uczennicy klasy pierwszej tak wielkie wrażenie, że do dzisiaj pamiętam, że „wierny Soroka wiózł swego pułkownika przez lasy głębokie, sam nie wiedząc, dokąd jechać, co począć, gdzie się obrócić”. Za tym poszło zainteresowanie historią Rzeczypospolitej szlacheckiej oraz Polski odradzającej się po pierwszej wojnie. Wpływ dziadka jest tu niewątpliwy. Inna sprawa, że Mistrzowie, jakich napotkałam na swej własnej drodze, sprawili, że ostatecznie zwróciłam się ku dawnemu Rzymowi. Ale przecież dziadek miał w swych zbiorach „Żywoty urojone” (Marcel Schwob, 1867–1905), gdzie znalazły się opisy postaci antycznych.

 

Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

Wywiad zilustrowano fotografiami z archiwum prywatnego Agaty. A. Kluczek.



niedziela, 7 lipca 2024

Siedem pytań do Tomasza Kruczka

 

Tomasz Kruczek – autor serii powieści historycznych „Młodzi Wojowie”

 

1. Tomasz Kruczek – bard, poeta, twórca piosenek i tekstów satyrycznych. Na okładce książki znajduje się także informacja, że pasjonuje się Pan rekonstrukcją historyczną i stąd pomysł na stworzenie serii powieści „Młodzi Wojowie”. Proszę opowiedzieć jak narodził się pierwszy tom serii „Bitwa o słowiański gród”.

To miała być zupełnie inna książka. Na początku pisałem powieść z pogranicza fantasy. Jednak pomimo wszelkich starań nic z tego nie wychodziło. Dałem rękopis do przeczytania swoim córkom, a one wytłumaczyły mi, że takich książek jest mnóstwo i że właściwie popełniam plagiat. Stanąłem więc w sytuacji, w której miałem nieuchronnie zbliżający się  termin wydawniczy i pustą kartkę papieru. I wtedy moje dzieci zadały mi pytanie: czemu nie piszesz książki opartej na przygodach drużyny rekonstrukcyjnej. Miałem za sobą prawie dekadę działań w rekonstrukcji historycznej. Prowadziłem drużynę Jaźwiec osadzoną tematycznie we wczesnym średniowieczu. Odtwarzaliśmy drużynę wikingów z Lubonia, na podstawie wykopalisk z tego miejsca. Co ważne, drużyna składała się głównie z pedagogów więc bardzo szybko zaprosiliśmy do naszego grona sporą gromadę dzieci i młodzieży. Pomyślałem, że będzie to doskonały pomysł na alternatywne nauczanie historii. Pomysł wypalił. Seria Młodzi Wojowie została stworzona w nawiązaniu do naszej rekonstrukcyjnej przygody. To był zaczyn. Leszek, Dis, Janek istnieją naprawdę. Choć mają inne imiona, to jednak moi bohaterowie wzorowani są na prawdziwych postaciach.

 

2. Co było najtrudniejsze w pracy nad powieścią, której akcja rozgrywa się ponad tysiąc lat temu i która adresowana jest do młodych czytelników?

Może odpowiem tak. Kiedy chodziłem do szkoły, uczyłem się historii dwoma metodami. Pierwsza z nich polegała na tym, że nauczyciel podawał nam całą masę nudnych faktów i gigantyczną ilość dat do zapamiętania. To była udręka. Proszę na przykład spróbować wykuć na pamięć w ten sposób przebieg Wojny Obronnej w 1939 roku. Druga metoda polegała na tym że dziadek sadzał mnie na krześle w swoim warsztacie i opowiadał jak walczył w tej wojnie, jak jego oddział eskortował oficjeli do Rumunii. Jak uciekł z internowania i przedostał się do Polski. Siedziałem i chłonąłem tę wiedzę. Miejsca i daty same wskakiwały na swoje miejsce. Miałem też szczęście do kilku nauczycieli, którzy również pracowali taką metodą. Wracając do pytania: najtrudniejsze w pracy było to, aby moja książka była taka jak opowieści dziadka. Żeby stała się historią z X wieku,  którą poznaje się siedząc z otwartymi ustami. Starałem się więc pisać dla samego siebie z czasów kiedy miałem dwanaście lat. 

 

3. Czy w powieściach z cyklu „Młodzi Wojowie” postacie historyczne odgrywają lub będą odgrywać istotne role, czy też będą jedynie tłem, na którym przedstawia Pan przygody młodych bohaterów?

Może warto by dać na początek, pewne sprostowanie. ,,Młodzi Wojowie”, to powieści głównie przygodowe. Nie aspiruję w żaden sposób do pisania książek historycznych. Tak więc umieszczam nasze przygody w konkretnych momentach i miejscach historii Polski, jednak dzieje się to w wyraźnym, ale jednak tle. Chodzi mi bowiem o to by dać młodym czytelnikom przygodę! Przygodę z którą sami chcieliby przeżyć. Książkę którą mogliby ,,połknąć” w czasie kilku deszczowych wakacyjnych dni, lub dłuższego weekendu. Przeżywanie przygody, rodzi fascynację. Tak było ze mną i z moją fascynacją historią. Zaczęła się bardzo konkretnie od serialu dla młodzieży ,,Znak orła”.  Miałem wtedy może dziesięć lat, ale bardzo chciałem być Gniewkiem który po licznych przygodach zostaje pasowany na rycerza. I to zrodziło moją miłość do historii. Jeśli jakiś nastolatek po przeczytaniu ,,Młodych Wojów” zacznie zwiedzać muzea, zamki i grody, zacznie czytać historyczne książki,  to znak że osiągnąłem swój cel.

 

4. Jakich autorów powieści historycznych, którzy w swej twórczości nawiązywali do czasów pierwszych Piastów ceni Pan najwyżej? Bunsch, Gołubiew, Kraszewski czy może ktoś inny?

Zdecydowanie Kraszewskiego. Na Bunscha ,,obraziłem się śmiertelnie” za to co zrobił z Dzikiem w powieści ,,Dzikowy skarb”. Jestem bardzo uczuciowym czytelnikiem i śmierć ulubionego bohatera, wtedy w czasach mojego dzieciństwa bardzo mną wstrząsnęła. Moje historyczne czytanie zostało uratowane dzięki lekturze zeszytów ,,Historii Powszechnej”  dr. Michała Sokolnickiego z 1931 roku, które jakimś cudem przetrwały zawieruchę wojenną w domu babci. Ich choć to nie powieść, to jednak zeszyty te miały na mnie ogromny wpływ. Przeglądałem je trochę tak jak przegląda się dawne mapy skarbów. Czułem się jak odkrywca. Dzięki nim oprócz historii, pozostała mi miłość do starych książek.

 


5. Jacek Komuda, Maciej Liziniewicz i inni autorzy piszący o czasach Rzeczpospolitej szlacheckiej, sięgają między innymi do pamiętników z epoki oraz źródeł archiwalnych. Z jakich materiałów korzystał Pan w trakcie pracy nad powieścią z czasów wczesnopiastowskich?

Tu z jednej strony jest spory problem bo materiałów mamy bardzo mało, z drugiej strony daje to spore pole do wyobraźni. Oczywiście przesiedziałem swoje w muzeach. W Gnieźnie, na Ostrowie Lednickim, w Poznaniu. Co ciekawe, doskonałe materiały można znaleźć w małych gminach. Mieszkam pod Poznaniem i sporo podróżuję odwiedzając Gminne Ośrodki Kultury i biblioteki. Często można tam, nawet za darmo, otrzymać opracowania o historii danej wsi lub miasteczka od samych jego początków.  Autorami bywają totalni fascynaci historii, którzy swoją pasję zaczęli np. od faktu że ojciec lub wujek wykopali na polu jakieś artefakty. A przecież ziemia nasza do dzisiaj ,,garnki rodzi”.  Często odwiedzam też pozostałości grodów. W Bninie bywam właściwie co miesiąc. Inna sprawa to moja fascynacja archeologią eksperymentalną, w moim mniemaniu powiązaną ściśle z częścią ruchu rekonstrukcji historycznej. Tak właśnie napisałem scenę rozpalania ognia w ,,Bitwie o słowiański gród”. Najzwyczajniej sam się tego nauczyłem i tak zdarza mi się rozpalać ognisko - zrekonstruowanym krzesiwem.

 

6. Seria „Młodzi Wojowie” to jedynie część Pana dorobku literackiego. Czy może Pan przybliżyć czytelnikom inne swoje publikacje oraz opowiedzieć o swojej działalności, która w znacznej mierze związana jest z historią?

,,Młodzi Wojowie” to trochę odskocznia od poważniejszych tematów. Przez kilka lat zajmowałem się opracowywaniem tekstów utworów muzyki dawnej. Były to między innymi hymny Efrema Syryjczyka z IV wieku i psalmy z ,,Psałterza Genewskiego”. Fascynuje mnie pisanie polskich tekstów do dawnych utworów z bardzo odległych kultur. Opracowywałem sporo kolęd z kilkunastu języków min z syryjskiego, etiopskiego, rumuńskiego, fińskiego czy języka Huronów. Oczywiście nie znam tych języków. Pracuję w zespole z tłumaczami, jednak to co przetłumaczone trzeba jeszcze opracować, tak aby zgadzał się rym i rytm a także swoisty klimat kulturowy pieśni. I to moje zadanie. Ostatnio zagnało mnie do Transylwanii. Oprócz tych zmagań piszę też, głównie dla dzieci i młodzieży. Kilka tytułów pojawiło się już w Polsce, ale także w RPA w Brazylii czy w USA. Głównie piszę o przygodach młodych ludzi osadzonych we współczesnym świecie.  Co do mojej działalności, w rekonstrukcji historycznej wczesnego średniowiecza jestem już raczej na emeryturze. Drużyna Jaźwiec działa nadal lecz prowadzą ją już młodsi ode mnie. Robią niesamowite rzeczy. Ostatnio najwięcej czasu poświęcam na uczenie innych. Tym razem uczę młodych twórców, pisania tekstów piosenek. Pracuję także nad powieścią o Poznaniu z dawnych lat. Jeśli zdarzają się wolne chwile to poświęcam je na podróże w starym stylu: z analogowym aparatem, szkicownikiem i notesem. To kolejna rekonstrukcyjna zabawa, tym razem samotna, powrót do czasów odkrywców i badaczy z początków XX wieku.

 

7. W zapowiedziach wydawnictwa Replika pojawił się już kolejny tom cyklu „Młodzi Wojowie”. Premiera zaplanowana została na 30 lipca. Czego mogą spodziewać się czytelnicy, którzy sięgną po Pana nową powieść „Wśród spalonych osad”?

,,Wśród spalonych osad” to kontynuacja sagi. Przeskakujemy do roku 1038, do najazdu Brzetysława Czeskiego”. Bnin zostaje spalony i ograbiony w czasie najazdu a mieszkańcy zostają uprowadzeni. Pojawiają się nowi młodzi bohaterowie, którzy będą musieli poradzić sobie w tych ciężkich czasach. Pojawia się też wątek, w którym przywołuję z pośród nielicznych przekazów, mitów i legend postać najbardziej tajemniczego władcy Polski.

W jednej z recenzji pierwszej części sagi, przeczytałem że książka zawiera nieprawdopodobne zwroty akcji. Zgadzam się z recenzentem w stu procentach! Co więcej starałem się żeby dalsza historia była jeszcze bardziej niesamowita i nieprawdopodobna. Celem ,,Młodych Wojów” jest przecież zaproszenie czytelników do wzięcia udziału w przygodzie. W przygodzie z historią.

Dziękuję za rozmowę.


sobota, 13 kwietnia 2024

Siedem pytań do Bartosza Rdułtowskiego

 

Bartosz Rdułtowski, publicysta, badacz militarnych zagadek, 

wydawca oraz autor wielu książek, na kartach których odkrywa tajemnice historii

 

1. Obserwując Twoją dwudziestopięcioletnią karierę, ma się wrażenie, że lubisz zaskakiwać. Najpierw zszokowałeś zapewne rodzinę i swoje środowisko farmaceutyczne porzucając pracę w aptece i decydując się zawodowo pisać i wydawać książki. Po latach zajmowania się tajemnicami Dolnego Śląska i tajnymi broniami, nagle, zupełnie niespodziewanie wziąłeś się za weryfikację najbardziej znanego w Polsce przypadku spotkania z UFO – czyli zdarzenia w Emilcinie. Tym razem po kolejnych świetnych książkach popularnonaukowych omawiających projekt Riese, zaskakujesz na powrót powieścią beletrystyczną w klimacie science fiction. Skąd takie zróżnicowanie?

Motywuje mnie ciekawość. To ona sprawia, że kolejne zagadki i tematy stają się dla mnie na tyle istotne, iż decyduję się poświęcić im kilka miesięcy, a czasem lat, swojego życia. Od dziecka cechuje mnie ogromny głód wiedzy. Nad zagadnieniami, które stały się trzonem mojej powieści „Sprzymierzeniec”, pochylam się od kilkudziesięciu lat. Wiele z nich, jak choćby zasadność hipotezy „ciemnego lasu”, towarzyszy moim rozmyślaniom niemal od lat licealnych. Fascynuje mnie także kwestia postępu technicznego i wszystkiego, co jest z nim związane. Pomyślmy nad taką prostą sprawą – jak nasz świat zmienił się w ciągu minionych 30 lat. A teraz zadajmy sobie pytanie, jak wyglądać będzie technologia i nasza cywilizacja za kolejne 50 lat postępu? Jesteśmy w stanie to przewidzieć? Wątpię. Wystarczy jedno odkrycie, które zmieni wszystko, generując trudny do przewidzenia efekt technicznego domina. Tak było przecież z maszyną parową, prądem, energią atomową, komputerami i internetem. Pstryk... i cywilizacja szła w zupełnie nowym kierunku, o jakim wcześniej nikt nie pomyślał. Być może jestem trochę jak postęp techniczny. Wpadam na jakiś pomysł, pstryk... i obieram w moich dociekaniach nowy kurs.

 

2. A jednak książka „Sprzymierzeniec” zahacza nieco o tematykę, którą zajmowałeś się dotąd. Akcja umiejscowiona jest w Górach Sowich. Nie możesz się od nich uwolnić?

Ewidentnie nie mogę. Góry Sowie już zawsze będą częścią mojego życia. Zresztą nie chodzi tu jedynie o zagadkę projektu „Riese”. Dla mnie Góry Sowie i ich tajemnice to stan umysłu. Dla akcji „Sprzymierzeńca” nie mogłem wybrać żadnej innej lokalizacji. Splotłem to wszystko z autentyczną historią odkrytych kilka lat temu w praskim archiwum dokumentów z kwietnia 1945 roku, w których mowa o pilnym wykończeniu jednego z podziemnych obiektów „Riese”. Zaproponowałem też Czytelnikom naprawdę nietuzinkową alternatywną wersję tłumaczącą wydanie owych rozkazów. Tu na arenie wydarzeń pojawia się tajemniczy Sprzymierzeniec, czyli ktoś oferujący Trzeciej Rzeszy pod sam koniec wojny COŚ mogącego odmienić jej losy. Więcej Czytelnikom nie zdradzę. Muszą wraz z bohaterem książki – dziennikarzem śledczym Maćkiem, podążyć w Góry Sowie i wraz z nim poznać naturę ukrytej w podziemiach tajemnicy.

 

3. Czy jest jakaś różnica w pisaniu książki popularnonaukowej i beletrystycznej?

Jest i to ogromna. Kuriozalne przez te 20 lat pisania książek popularnonaukowych byłem święcie przekonany, że praca nad nimi jest trudniejsza i bardziej wymagająca. Teraz z pokorą biję się w piersi – byłem w błędzie. Kilka miesięcy pisania „Sprzymierzeńca” było ogromnym wysiłkiem. A że starałem się, aby wszystko, o czym piszę, było naukowo i historycznie wiarygodne, setki godzin spędziłem na metodycznym sprawdzaniu kolejnych informacji, na jakich budowałem fabułę mojej powieści. Dla przykładu, opisując w książce nalot na kilkanaście polskich lotnisk, mierzyłem na mapie Google odległości między nimi, aby móc rzetelnie opisać cały incydent. Wszystko to musiałem też opowiadać językiem przystępnym i zrozumiałym nawet dla laików. W moich wcześniejszych książkach, tych popularnonaukowych, mogłem sobie pozwolić na znacznie więcej fachowej terminologii. Osobnym wyzwaniem były dialogi. Szczerze – obawiałem się, że im nie sprostam. Jak już wiem z licznych opinii, wyszły dobrze i naturalnie.

 


4. „Sprzymierzeniec” to nie tylko książka, która ma umilić czas ciekawą lekturą. To również bogaty materiał dający powody do przemyśleń i wniosków. Czy takie było Twoje założenie, gdy przystępowałeś do pisania, czy też kwestie te wyszły mimowolnie już w trakcie pracy?

Wymyślenie akcji „Sprzymierzeńca” zajęło mi blisko dwa miesiące. Trwało to tak długo, właśnie dlatego, że owa fabuła miała być dostosowana do tematów i przemyśleń, jakimi chciałem zaintrygować Czytelników, a nie odwrotnie. A tematów, które w mojej powieści zmuszają do refleksji, jest całkiem sporo. Połączenie ich wszystkich w logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy było dużym wyzwaniem. Nowatorska wizja naszego Wszechświata i miejsca zajmowanego w nim przez Homo sapiens była bezwzględnie sednem podjęcia prac nad „Sprzymierzeńcem”. Powiem nieskromnie, przypuszczam, że wszystkim patrzącym wieczorami w niebo i zadającym sobie odwieczne pytania ludzkości, zaoferowałem w mojej książce zupełnie nowe i wyjątkowe spojrzenie.

 

5. W Twojej książce pojawia się scenariusz wybuchu trzeciej wojny światowej. Jej opis, który podajesz miejscami z drobnymi szczegółami, może przyprawiać o ciarki na plecach. Czy tworząc go, opierałeś się na przypuszczeniach mających swe podłoże w aktualnej geopolitycznej sytuacji na świecie?

Zdecydowanie tak. Niestety uważam, że ten scenariusz jest w pełni realny. Właśnie tak, jak opisałem to w „Sprzymierzeńcu”, może zacząć się apokalipsa. Chciałoby się powiedzieć, że tylko od nas zależy, czy unikniemy takiego losu. Smutna prawda jest taka, że zależy to nie od nas, tylko od kilku równie smutnych panów i pań, którzy grają ze sobą w geopolitycznego pokera. Zasadnicze pytanie brzmi, czy chcąc ugrać swoje, nie przegrają całego majątku naszej cywilizacji. Czas pokaże...


6. W zaskakujący sposób łączysz w swojej książce tematy, które ostatnio stały się niezwykle medialne. Wszyscy znamy termin sztuczna inteligencja. Po prezentowanym na Netflixie serialu „Problem trzech ciał” także i kwestia tego, jak mogłaby wyglądać nasza konfrontacja z inną inteligencją, jest powszechnie omawiana. Czy to właśnie te dwa zagadnienia zmotywowały Cię do napisania „Sprzymierzeńca”?

Rzeczywiście, oba wspomniane przez Ciebie zagadnienia należały do listy priorytetowych tematów, jakie zdecydowałem się omówić w „Sprzymierzeńcu”. Oczywiście owych ważkich zagadnień, jakimi od lat się fascynuję, a które z założenia stanowić miały fundament mojej powieści, jest więcej. Wspomnę tylko kilka: ewolucja, paradoks Fermiego, fenomen życia w kosmosie, skala cywilizacji Kardashowa, samoorganizacja materii. Więcej nie zdradzę... Przyznam za to szczerze, że napisałem „Sprzymierzeńca” nie po to, by dać Czytelnikom kolejną błahą książkę, w której ktoś kogoś goni, i tak przez 300 stron. Moją powieść fantastycznonaukową pisałem, by ukazać dokąd zmierza ludzkość, gdzie prowadzą nasze odkrycia oraz zaproponować nowe odpowiedzi na odwieczne pytania stawiane przez Człowieka rozumnego.


7. Czy Twoi stali Czytelnicy, od lat kojarzący Cię z dziennikarskimi śledztwami, mają się obawiać, że raz poczuwszy emocje związane z pisaniem beletrystki, skupisz się teraz na niej? 

A może będzie tak, że po lekturze „Sprzymierzeńca” Czytelnicy sami zaczną mnie zachęcać do napisania jego kontynuacji. Pewien związany z tym pomysł już tli mi się w głowie...

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Powieść „Sprzymierzeniec” Bartosza Rdułtowskiego na stronie wydawcy:

https://wydawnictwotechnol.pl/produkt/sprzymierzeniec

Profil autora na Facebooku: 

https://www.facebook.com/BartoszRdultowski