Jolanta Maria Kaleta, pisarka, autorka wielu książek przygodowych,
w tym powieści „Duchy Inków” zgłoszonej do konkursu
na Najlepszą Samochodzikową Książkę 2015 r.
1. Pani powieść „Duchy Inków”
znalazła się w gronie książek zgłoszonych do konkursu na Najlepszą
Samochodzikową Książkę 2014 r. organizowanego przez Forum Miłośników Pana
Samochodzika. Czy sięgała Pani po powieści Zbigniewa Nienackiego, a jeśli tak,
które należą do Pani ulubionych?
Przykro mi, ale żadnej powieści
„samochodzikowej” nie czytałam. Kiedy te książki ukazały się na rynku
księgarskim, ja już zdążyłam z powieści dla dzieci i młodzieży wyrosnąć.
Niemniej z przyjemnością obejrzałam z moim dzieckiem jeden z filmów w telewizji,
choć przedstawiana w nim socjalistyczna rzeczywistość nieco odbiegała od tej,
która mnie otaczała. Ale należy pamiętać o istniejącej w tamtych czasach
cenzurze, która nie dopuściłaby do publikacji treści „niezgodnych z obowiązującą
linią partii”. Jako dziecko uwielbiałam Dzieci
z Bullerbyn, bo moje dzieciństwo przypominało to książkowe, jako nastolatka
zaczytywałam się w Szklarskim, bo chyba w jego Tomku się zadurzyłam, ale także
czytałam Lema i Strugackich. Typową literaturę dziewczęcą omijałam szerokim
łukiem, może dlatego, że trochę zazdrościłam bohaterkom. Były takie wrażliwe,
dziewczęce, delikatne, a ja wiecznie z porozbijanymi kolanami i podrapanymi
łokciami, kopałam z chłopakami piłkę, strzelałam z łuku i szalałam na rowerze.
Z braku laku przeczytałam nawet Jak
hartowała się stal, bo jako lektura obowiązkowa w szkole książka stała w
domu na półce, oraz Szosę Wołokołamską,
choć to o wojnie, więc dla dziecka nieodpowiednie.
2. Od wielu lat powstają
kontynuacje przygód Pana Samochodzika. Czy nie miałaby Pani ochoty podjąć
wyzwania i spróbować napisać kolejny tom przygód detektywa-muzealnika?
To mi z pewnością nie grozi z
kilku powodów. Po pierwsze: nie piszę książek dla dzieci i młodzieży, bo to najtrudniejszy
rodzaj literatury. Po drugie: lubię chadzać własnymi ścieżkami, a przetarte
szlaki mnie nie bawią. Byłabym zażenowana, korzystając z cudzego pomysłu.
Dopóki mam własne, to piszę. Jak ich zabraknie, to przestanę. Po trzecie: na
ogół nikt nie potrafi prześcignąć, czy nawet doścignąć pierwowzoru, a seria
„samochodzikowa” jest arcydziełem w swojej klasie. Nie chcę być „kopią
mistrza”. Postać detektywa-muzealnika jest sama w sobie świetna, ale już zbyt
wyeksploatowana zarówno w filmach jak i w literaturze, więc z żalem muszę
odłożyć na półkę. W moich powieściach za każdym razem inny bohater pełni rolę
detektywa-amatora, niejako z konieczności, a nie z zamiłowania. W Kolekcji Hankego jest nim Matylda,
muzealniczka, ale ona nie szuka
bliżej niesprecyzowanych artefaktów, lecz obrazów, które Wrocław naprawdę po
wojnie utracił, bo wywieziono je do Warszawy ze względów propagandowych, a
niektóre zniknęły w bliżej nieznanych okolicznościach. Rolę detektywa-amatora
pełni także redaktor Wolański poszukujący „Portretu Młodzieńca” w Operacji Kustosz czy historyk sztuki,
Marek Wolski we Wrocławskiej Madonnie. W
Strażniku Bursztynowej Komnaty w parę
detektywów wcielają się Ewa Rylska, historyk, i Mateusz Popiel, były esbek.
Poza tym ja nie lubię czytać książek, w których jest wciąż ten sam główny
bohater i pewno dlatego sama też takich nie piszę. Mam jednocześnie wrażenie,
że w moich powieściach takim bohaterem jest Dolny Śląsk. To główna postać moich
powieści, za każdym razem w innym, pełnym tajemnic miejscu.
3. Na co zwraca Pani największą
uwagę, co sprawia największą trudność a co przyjemność podczas pracy nad przygodowo-sensacyjną
książką z wątkami historycznymi?
Pisanie sprawia mi przyjemność.
Mnie nikt i nic do pisania nie zmusza. Piszę, bo to ciekawe zajęcie i daje mi
możliwość opowiedzenia szerszemu gronu o intrygujących wydarzeniach. Sprzyja aktywności
psychicznej i fizycznej. Daje możliwość poznania nowych rzeczy, miejsc i ludzi.
Mogę tylko żałować, że wcześniej nie miałam czasu, aby poświęcić się pisaniu.
Teraz ten czas mam i wykorzystuję pomysły, które leżały we mnie od lat. Syn już
jest dorosły, a wnuków jeszcze nie mam. Skończyłam też swoją aktywność
zawodową. W mojej pierwszej książce o wszystko mówiącym tytule „Moja sentymentalna
podróż do korzeni”, w której opisałam blisko dwieście lat historii mojej
rodziny, napotykałam na bardzo wiele trudności, głównie w postaci braku dokumentów
czy wpisów w księgach metrykalnych. Przejrzałam setki mikrofilmów, odwiedziłam
dziesiątki archiwów, wizytowałam parafie, a mimo to pozostało wiele białych
plam. To są prawdziwe trudności. Pisząc powieść beletrystyczną, jedyną poważną
trudność może stanowić brak wyobraźni, brak pomysłów na rozwiązanie wszystkich
wątków, brak pomysłów na ciekawą akcję czy jak napisać zaskakujące zakończenie.
Wszystko inne jest wpisane w proces twórczy, więc nie stanowi trudności jako
takich. Mówiąc krótko, nie przeżywam tak zwanych mąk twórczych. Nie wiem, czy
powinnam się do tego przyznawać, bo ponoć „prawdziwe dzieła” rodzą się w
bólach, a tylko grafoman odczuwa przyjemność z pisania, a pacykarz z malowania.
4. Czy może Pani zdradzić trochę
z tajników swojego warsztatu pisarskiego?
U podstaw leży fascynacja
miejscem, wydarzeniem, przedmiotem. Tak było na przykład w
Lawinie. Kiedy tylko pierwszy raz ujrzałam budynek szpitala
Wysoka Łąka w Kowarach, od razu
wiedziałam, że w tym miejscu umieszczę akcję powieści. Potem trzeba sobie
odpowiedzieć na pytanie, o czym chcę opowiedzieć. Ja studiowałam historię i
uczono mnie pisać referaty, monografie czy inne prace naukowe. Trochę z tego warsztatu korzystam. Piszę coś w rodzaju
planu pracy, taki spis scen, które znajdą się w powieści. Na swego rodzaju
fiszkach zamieszczam opisy bohaterów – ich wygląd, nazwiska, cechy osobowości,
specyficzny język, którym się posługują, bo na początku tego się nie pamięta.
Będąc w połowie pracy już znam ich wszystkich na pamięć i wiem, że Jędrek Madej
z
Lawiny w chwili zdenerwowania mówi
„psiakrew”, Matylda z
Kolekcji Hankego
zaś „w d… jeża”, a Popiel ze
Strażnika
Bursztynowej Komnaty, wznosząc oczy na sufit, szepcze „zaraz mnie wyniosą”.
Jednak bywa i tak, że pisząc powieść zmieniam pierwotną koncepcję, bo zdążył
się zrodzić nowy, moim zdaniem lepszy pomysł. Tak było w przypadku
Obcego w antykwariacie, który miał być
powieścią o zaginionej księdze, a wyszła opowieść o obcej cywilizacji, która
zawitała do Wrocławia. A wszystko za sprawą rudego kota, który siedział w oknie
wystawowym pewnego antykwariatu we Wrocławiu. Nie mam też ustalonych godzin
pracy, których rygorystycznie się trzymam. Kiedy mam czas, siadam i piszę.
Kiedy brakuje weny, zajmuję się czym innym. Odgłosy życia domowego mi nie
przeszkadzają, jednak generalnie najlepiej mi się pisze, kiedy wszyscy już
śpią. Lubię słuchać przy tym muzyki o odpowiednim do treści książki nastroju i
popijać dobrą kawę.
5. Przyznała Pani, że marzyła o
tym, aby zostać archeologiem. Jednak w Pani książkach wątki archeologiczne nie
pojawiają się zbyt często. Bohaterowie poszukują natomiast zaginionych zabytków
ze znacznie późniejszych czasów. Czy kiedyś napisze Pani książkę, której akcja
będzie się splatać z wyjaśnianiem zagadki sprzed wielu setek, może tysiąca lat?
Moja przygoda z archeologią
zakończyła się na przekopaniu ogródka i znalezieniu dwóch przerdzewiałych
łyżeczek, kilku fragmentów filiżanek bliżej nieznanego pochodzenia oraz sporej
ilości fajansowych fragmentów nie wiadomo czego. W domu uznano, że praca
archeologa nie jest odpowiednia dla przyszłej żony i matki. O gender nikomu się
wówczas nawet nie śniło, a ja byłam posłusznym dzieckiem, więc zdałam egzaminy
na historię. I nie żałuję. Jedynym archeologiem w moich powieściach jest Inka
Złotnicka w Duchach Inków, a to tylko
dlatego, że właśnie mając taki zawód mogła zagnieździć się na zamku w Niedzicy.
Gdyby była lekarką, już takich możliwości by nie miała. Nie mogę wykluczyć, że
nie sięgnę raz jeszcze po archeologię, bo to pasjonująca dziedzina wiedzy i
taka „książkowa” na dodatek. Archeolog to taki detektyw, który szpera w ziemi,
aby wydobyć na światło dzienne cudzą tajemnicę. Jeśli na jakąś zakopaną głęboko
zagadkę natrafię, to nie wykluczam, że napiszę o tym powieść.
6. Lata PRL-u to okres, w którym
lubi Pani umieszczać akcję swoich książek. Udaje się Pani doskonale odtwarzać
klimat tamtych czasów. To wg mnie najmocniejszy punkt Pani powieści. Czy czytywała
Pani po popularne wówczas tzw. kryminały milicyjne?
Trochę mnie zaskoczyła taka opinia
. Do tej pory Czytelnicy na wielu spotkaniach chwalili
mnie za ciekawie prowadzoną intrygę, wartką akcję, za możliwość poznania faktów
historycznych, o których nie mieli zielonego pojęcia, bo w szkole o tym nie
uczono. Natomiast
Obcy w antykwariacie, to
powieść dziejąca się współcześnie i Czytelnicy chwalą mnie za oryginalną
intrygę, ogromną wyobraźnię i trzymającą w napięciu akcję. Cieszy mnie, że
klimat tamtych lat oddaję rzetelnie. Może dlatego, że przerobiłam je na własnej
skórze i doskonale pamiętam. A co nie pamiętam, uzupełniam literaturą fachową.
Obecnie pojawiają się świetne opracowania naukowe tamtego okresu, nieskrępowane
żadną cenzurą. Jedynymi kryminałami, które czytywałam, były w okresie szkolnym
przygody Sherlocka Holmesa i powieści Agaty Christi. Podczas studiów i później czasami
sięgałam po Joannę Chmielewską, taki kryminał na wesoło. Rozczytywałam się w
zupełnie innej lekturze, powiedzmy bardziej poważnej. Wówczas studenci, a
zwłaszcza uniwersyteccy, uchodzili za przyszłą elitę intelektualną i czytanie
literatury rozrywkowej było passe, podobnie jak słuchanie popularnej muzyki. Chodziło
się na koncerty jazzowe i do teatru na Różewicza, a czytywało Joyce’a,
Cortazara, Nabokowa czy Sołżenicyna w drugim obiegu. Byliśmy wszyscy pod
wpływem zachodnioeuropejskiego egzystencjalizmu z jednej strony oraz rodzącej
kontrkultury młodzieżowej z drugiej, odrzucającej kapitalizm, imperializm i
tradycjonalizm. Zatem nie w głowie była nam czcza rozrywka, jaką daje kryminał,
skoro tak ważne wyzwania stały przed nami. Jak pamiętamy zaowocowały one w
Polsce tzw. rozruchami marcowymi w 1968 roku. Wracając do
pytania, lubiłam oglądać „Kobrę” w telewizji. Na ogół
były to adaptacje angielskich kryminałów, bardzo odbiegające od naszej
socjalistycznej rzeczywistości. Bohaterowie pili whisky, nie stali po
kolejkach, aby kupić masło czy kawałek schabu, jedli cytrusy na co dzień, a nie
od święta. No i nie było w nich milicjantów, tylko dystyngowany komisarz.
Ale miało być o PRL-u. Urodziłam
się i mieszkam we Wrocławiu. To miasto na Dolnym Śląsku, który wraz z resztą
tak zwanych Ziem Odzyskanych powróciło do Macierzy, jak wówczas mówiono. Pod
koniec wojny Niemcy w tym regionie umieścili wiele istotnych dla gospodarki
Rzeszy fabryk, ale także to tutaj sporządzili steki schowków, aby ukryć
zrabowane po całej Europie dzieła sztuki czy inne cenne przedmioty. Prawda o
tym wyszła na jaw zaraz po wojnie i rozpoczęły się poszukiwania mniej lub
bardziej legalne, ciągnące się przez cały okres Polski ludowej i trwają do
dziś. To nasze Eldorado i należy to wykorzystać. Dlatego piszę o czasach PRL-u.
7. Kilkanaście dni temu
zakończyła Pani pracę nad nową powieścią „Testament Templariusza”, której akcja
rozgrywa się w opactwie cystersów na Dolnym Śląsku po wprowadzeniu stanu
wojennego. Czy po nie tak dawno wydanej dynamicznej, sensacyjnej powieści
„Strażnik Bursztynowej Komnaty” książka ta zaskoczy czymś czytelników?
Mam nadzieję, że zaskoczy. Jest
napisana w innym stylu niż wszystkie moje dotychczasowe powieści, w stylu
realizmu magicznego. W końcu średniowieczny klasztor i templariusze ze swoją
tajemnicą do czegoś zobowiązują. Jak zwykle mamy trochę historii w tle. Tej
średniowiecznej, no bo templariusze, i tej współczesnej, bo stan wojenny. Chciałam
pokazać, że choć od upadku templariuszy minęło siedem wieków, w mentalności
ludzi i metodach sprawowania władzy nic się nie zmieniło. Podobnie jak przed
wiekami, tak i dziś ludzkie namiętności i chciwość popychają do zbrodni, a
rządzący jak byli, tak są bezwzględni. A miejsce… cóż, takiego klimatu nie ma
nigdzie. Wiem, co mówię, bo przez długie lata mieliśmy w pobliżu starą,
poniemiecką chałupę, w której spędzaliśmy wakacje i święta, a w przyklasztornym
parku i kościele bywałam częstym gościem. I tam tak właśnie było, jak w mojej
powieści – magicznie.