piątek, 27 grudnia 2013

"Pitaval krakowski"


Stanisław Salmonowicz, Janusz Szwaja, Stanisław Waltoś "Pitaval krakowski"


Często sięgam po powieści historyczne, lubię od czasu do czasu przeczytać dobry kryminał, którego akcja dzieje się kilkadziesiąt lat temu. Wszystkie najlepsze cechy tych gatunków łączy w sobie „Pitaval krakowski” Stanisława Salmonowicza, Janusza Szwai i Stanisława Waltosia. Pitaval to zbiór relacji z głośnych przed laty procesów sądowych. Podczas lektury „Pitavalu krakowskiego” mamy okazję niemal trzydzieści razy zanurzyć się w przeszłość i otrzeć o dramatyczne przeżycia dawnych mieszkańców podwawelskiego grodu.

Iście drakońskie kary spadały bowiem już w epoce renesansu na przedstawicieli różnych profesji. I tak niejaką Jadwigę trudniącą się nierządem wrzucono do Wisły a służącą która zabiła swą panią skazano na upieczenie żywcem. Jedna z dawnych Krakowianek za matkobójstwo została „utopiona w worku z zaszytym psem i kotem”[1] a szyja niejednego cudzołożnika poczuła zimnie, stalowe ostrze katowskiego topora.

Bulwersuje nas dziś rozkład moralny części duchowieństwa, a tymczasem już w XVI w. „gorszące wybryki zakonników były na porządku dziennym.”[2] Nie gorsi od nich byli krakowscy żacy, którzy zasłynęli jako „wielce rozpustni, lekkomyślni, knajpiarze, pijacy, oddani szpetnym chuciom, skłonni do bitek i zabójstw.”[3]

Nieco obszerniejsza jest druga część Pitavalu, obejmująca sprawy kryminalne z drugiej połowy XIX w. oraz okresu do wybuchu II wojny światowej. Możemy zapoznać się m.in. z głośną przed laty sprawą długoletniego uwięzienia w klasztorze Karmelitanek Bosych zakonnicy Barbary Ubryk oraz z pierwszymi, nieudanymi próbami wykrycia zbrodniarza za pomocą telepatii, co miało miejsce w 1921 r. Po odzyskaniu niepodległości na przestępców nie czekały aż tak wymyślne kary jak czterysta lat wcześniej. Warto tu wspomnieć o jednej, mianowicie zabójca musiał liczyć się z długoletnim, ciężkim więzieniem, obostrzonym twardym łożem co miesiąc oraz ciemnicą każdego dnia w rocznicę popełnienia zbrodni.

Autorzy wykonali olbrzymią pracę. Nie zawsze mogli dotrzeć do akt sądowych, których wiele zaginęło podczas wojennej zawieruchy i późniejszych dziejowych zakrętów historii, korzystali więc z roczników dawnych czasopism jak np. „Ilustrowany Kurier codzienny,”  „Kurier Poranny” czy „Tajny Detektyw.” Publikacja zawiera kilka wkładek z fotografiami bohaterów: ofiar, katów, miejsc i narzędzi zbrodni. Możemy spojrzeć w oczy „Pięknej Zośce” – jednej z najsłynniejszych krakowskich modelek lat dwudziestych bestialsko zamordowanej przez męża czy też podziwiać wystrojoną w wytworny kapelusz Marię Ciunkiewiczową, która w latach międzywojennych zasłynęła jako jedna z pierwszych oszustek ubezpieczeniowych. Wielu budynków przedstawionych na fotografiach nie znajdziemy już dziś spacerując krakowskimi ulicami. Zdjęcia pochodzą m.in. z Archiwum Miasta Krakowa, Biblioteki Jagiellońskiej, Muzeum Narodowego w Krakowie jak również zbiorów prywatnych. Choć w wielu przypadkach nie było to możliwe względu na brak świadków, czy też źródeł, autorzy często podejmowali próby oceny przebiegów wydarzeń z patrząc na nie z perspektywy dnia dzisiejszego.

Historie przedstawione w „Pitavalu krakowskim” są wciągające niczym najlepsze powieści kryminalne. Wielka w tym zasługa autorów, którzy potrafili przełożyć terminologię akt sądowych na język przystępny dla każdego czytelnika, okraszając go obficie licznymi ciekawostkami z minionych lat. Nie skąpili opisów miasta, kamienic, wnętrz domów, obyczajów i charakterów ludzkich, tworząc barwną kryminalną mozaikę Krakowa na przestrzeni kilku stuleci.


[1] „Pitaval krakowski” s. 71.
[2] Tamże, s. 25.
[3] Tamże, s. 27.




Wydawnictwo: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych Universitas
ISBN: 97883-242-1229-3
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 734

Moja ocena: 6/6


-------
Prof. Janusz Szwaja i prof. Stanisław Waltoś opowiadają o „Pitavalu krakowskim”: 

niedziela, 22 grudnia 2013

Radosnych Świąt Bożego Narodzenia,

Miłych chwil przy wigilijnym stole,

Wspaniałych książkowych prezentów pod choinką,

Oraz wielu literackich odkryć w Nowym Roku,

Wszystkim Gościom i Czytelnikom 

Bloga ZAPOMNIANA BIBLIOTEKA

Życzy Autor


piątek, 20 grudnia 2013

"Nieuchwytne skarby"


Stanisław Pasławski "Nieuchwytne skarby"



Rodzina pani Marii Umbrelskiej pogrążona jest w kłopotach finansowych. Pani Maria z trudem wiąże koniec z końcem. Mieszkająca w podupadającym majątku ziemskim kobieta zastanawia się skąd weźmie pieniądze na najpotrzebniejsze wydatki. Martwi się także o środki niezbędne na dalsze kształcenie dwunastoletniej córki - Lenki. Daleki krewny Umbrelskich, bogaty stary kawaler Ewaryst Zomeczek pragnie adoptować córkę Marii. W zamian za to obiecuje, że Lenka zostanie jedyną spadkobierczynią jego ogromnej fortuny, pałacu w Krępichowie oraz rozległych włości. Pani Maria nie może się zdecydować na rozstanie z Lenką, zwleka więc z podjęciem decyzji o wyjeździe do stryja.

Takich oporów nie miała kuzynka Ewarysta, panna Anna Brzyniecka, która wraz z córką Eweliną zawitała w progi krępichowskiego pałacu. Krewniaczka wszelkimi sposobami próbuje wkraść się w łaski Ewarysta, licząc że schorowany stryj zapisze swój majątek jej córce. Mimo iż krnąbrna i zarozumiała Ewelina nie potrafiła wzbudzić sympatii stryja, umiejętne zabiegi matki doprowadzają w końcu do tego, że Brzyniecka osiąga swój cel. Pan Zomeczek zapisuje Ewelinie cały majątek, za wyjątkiem jednego skrzydła pałacu, które przypada Lence. Po śmierci Ewarysta, Anna Brzyniecka wraz z córką są przekonane, że stryj posiadał jeszcze kosztowności i pieniądze, które ukrył w części pałacu zapisanej w testamencie Lence. Ponadto okazuje się, że istnieje jeszcze jeden testament, w którym Zomeczek cały swój majątek zapisuje córce pani Umbrelskiej.

Brzyniecka podważa w sądzie akt ostatniej woli stryja Ewarysta, w rezultacie czego Umbrelska za sfałszowanie dokumentu zostaje niesłusznie skazana na kilkuletnie więzienie. Córeczkę pani Marii „bierze w opiekę” gnębicielka jej matki, która wszelkimi sposobami usiłuje wydobyć z dziewczynki informację o miejscu okrycia skarbu. Nie wie, że Lenka również nie ma pojęcia o tajemniczej skrytce. Nie pomaga dręczenie dziecka ani ciągłe poszukiwania. Skarbiec długo pozostaje nieodnaleziony.

Powieści księdza Stanisława Pasławskiego nie wystawiłem zwyczajowej oceny pod recenzją. Jak możemy przeczytać w podtytule, powieść ta pisana jest co prawda dla młodzieży, ale  innej młodzieży. Młodzieży z innych czasów. Książka nie jest tak uniwersalna jak chociażby przypomniany przeze mnie jakiś czas temu „Szatan z siódmej klasy” Kornela Makuszyńskiego. Konstrukcja powieści jest momentami bardzo naiwna i przewidywalna. Autor nie operuje także polszczyzną tak barwnie i finezyjnie jak Makuszyński.

Stanisław Pasławski był osobą duchowną, co nie pozostało bez wpływu na fabułę. Bohaterki niezwłocznie przebaczają swoim ciemiężycielkom każde przewinienie. Modlą się za nich. Kiedy zgrzeszą choćby myślą, od razu tego żałują. Nie znalazłem informacji aby powieść „Nieuchwytne skarby” była kiedykolwiek wznowiona. Prawdopodobnie już nigdy to się nie stanie, a ocalałe egzemplarze skasowane z półek bibliotecznych, omijane przez Czytelników na wyprzedażach, zakończą żywot w skupach makulatury.

Zaglądając do takich powieści, możemy przeć kilka chwil poczuć, co wzruszało przed snem naszych rodziców i dziadków. Możemy wyobrazić sobie, co czytali zapalając lampę naftową, o czym rozmawiali wracając ze szkoły do rodzinnego domu. Pożółkłe kartki, często zastępcza okładka odpadająca od grzbietu, treść mogąca wzbudzać uśmiech politowania na twarzach czytelników modnych skandynawskich powieści sensacyjnych, a jednak mam olbrzymi sentyment do takich powieści. Dużą radość sprawia mi, kiedy co jakiś czas uda mi się odkryć zupełnie zapomnianą książkę i przywrócić jej choć na chwilę życie na stronach mojego bloga.


Wydawnictwo: Wydawnictwo Księży Pallotynów. Ołtarzew k. Warszawy
Rok wydania: 1947
Liczba stron: 240



czwartek, 5 grudnia 2013

"Bogini z labradoru"


Konrad T. Lewandowski "Bogini z labradoru"


Zbrodnie, okultyzm, intrygi i seks wypełniają powieść Konrada T. Lewandowskiego „Bogini z labradoru.” Dużo się dzieje a zaczyna dość banalnie. Z podróży poślubnej wraca świeżo upieczony małżonek, nadkomisarz policji Jerzy Drwęcki. Na warszawskim dworcu kolejowym czeka na niego pułkownik Wieniawa-Długoszowski. Mamy jesień 1928 r. Wkrótce rozpoczną się uroczystości dziesiątej rocznicy odzyskania niepodległości. Wieniawa obawia się, że przygotowania do obchodów może zakłócić sekta okultystów, w skład której wchodzi wielu stołecznych prominentów. Okazuje się, że stowarzyszenie okultystów-patriotów Astral Narodu do swojej działalności wciągnęło samą panią Komendantową. Pułkownik prosi Drwęckiego aby zajął się tą sprawą. Działać trzeba dyskretnie, gdyż okultyści wszędzie mają swoich ludzi. Po pewnym czasie okazuje się, że kluczowe znaczenie dla sprawy ma tajemniczy posąg bogini wykonany z minerału zwanego labradorem. 

Konrad T. Lewandowski wiele miejsca poświęcił sekretom alkowy młodego małżeństwa. Marysia Drwęcka nie należy do kobiet pruderyjnych. Kiedy mąż jest w pracy, ona dokształca się czytając „Kamasutrę.” Śmiało eksperymentuje w łóżku a jej rozciągliwe, ponętne ciało kusi Jerzego każdego ranka i wieczora. Co ciekawe, po upojnych uniesieniach małżonka nadal jest głodna wrażeń. Nie chodzi jej jednak o kolejne łóżkowe wygibasy a o wojenne przeżycia małżonka. Okazuje się bowiem, że przedmałżeńskie życie Drwęckiego pełne jest skrywanych przed nią mrocznych tajemnic. Kilka lat przed objęciem stanowiska nadkomisarza, mąż Marysi brał udział w krwawych walkach w obronie Lwowa. Z jego ręki padło kilkudziesięciu żołnierzy. Niejednokrotnie otarł się o śmierć. 

W powieści przewija się szereg barwnych postaci. Niektóre z nich, jak babcia i wujaszek Hiacyntus znamy z innych tomów serii. Oprócz nich na pierwszy plan wysuwa się członkini sekty, dyrektorowa  Zasławska oraz Gryfek, lwowski złodziejaszek, który pod kuratelą nadkomisarza toczy walkę o zejście z niecnej drogi przestępstwa. Ci dwoje są dawnymi towarzyszami walk Jerzego Drwęckiego. O odzyskanie posążku bogini stara się przybyły z Anglii detektyw Pulteney. Po ulicach Warszawy grasuje psychopatyczny morderca, który siejąc postrach wśród prostytutek spędza sen z powiek organizatorom obchodów rocznicowych, obawiających się wybuchu paniki wśród mieszkańców miasta. Również i temu psychopacie zależy na zdobyciu posągu bogini. Pod nadkomisarzem kopią dołki jego podkomendni, którzy tylko czyhają na to aby Drwęckiemu podwinęła mu się noga. Prym w tym wiedzie jego były zwierzchnik Sawilski. Jerzy ma również okazję do spotkania z dwiema postaciami historycznymi. Kilkakrotnie rozmawia z poetą Witoldem Gombrowiczem, jest mu dany także zaszczyt uściśnięcia dłoni marszałka Piłsudskiego.

Sam wątek kryminalny w powieści nie jest zbyt rozbudowany. Mimo, że w podtytule nieco mniejszą czcionką wydrukowano napis: „powieść kryminalna” po zakończeniu lektury miałem wrażenie, że przeczytałem książkę przygodową. Bardzo dobrą, z wartką akcją, doprawioną sporą porcją humoru, ale jednak przygodową. Polecam.

Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Seria wydawnicza: Z odciskiem palca
ISBN: 978-83-7384-655-5
Rok wydania: 2007
Liczba stron: 262

Moja ocena: 5/6

niedziela, 1 grudnia 2013

 "Nawet umarli kłamią"


 Zygmunt Zeydler-Zborowski "Nawet umarli kłamią"


Podporucznik MO Franciszek Kociuba od niedawna pracuje w stolicy. Awans z prowincjonalnego posterunku zawdzięcza majorowi Downarowi. As warszawskiej milicji dostrzegł potencjał drzemiący w młodym funkcjonariuszu, z którym miał okazję współpracować i postanowił zaprotegować go u swoich przełożonych. Franek marzy o pierwszej poważnej sprawie kryminalnej. Na razie nie miał jednak okazji do wykazania się. Włamania, kradzieże, oszustwa i fałszerstwa nie są tym co rozpala wyobraźnię ambitnego milicjanta.

Kociuba dumał nad swoją policyjną niedolą, a tymczasem w Warszawie zaginął Amerykanin polskiego pochodzenia Jan Ratajski. Zgłoszenia dokonała rozhisteryzowana małżonka. Traf chciał, że na komendzie przebywał wtedy nasz Franek i właśnie jemu przypadła sprawa odnalezienia polonusa. Podporucznik przyjmując kolejne zwykłe zadanie, nie przypuszczał nawet, że będzie to przełomowa sprawa w jego milicyjnej karierze. Okazało się, że zaginiony był antykwariuszem, który przyjechał do Polski w interesach. Przełożeni, widząc brak postępów w poszukiwaniach zaczynają naciskać na Kociubę, tym bardziej że interweniowała w tej sprawie Ambasada Amerykańska.

Kilka dni później pod Warszawą zostają znalezione zwłoki kobiety. Wszystko wskazuje na to, że zamordowaną jest Klaudia, niedawno poznana znajoma Franka. Po przyjeździe na miejsce zbrodni okazuje się, jednak, że ofiara to macocha Klaudii. Wśród podejrzanych jest m.in. mąż denatki oraz niejaki Wołoszyński, współpracujący z „Desą” rzeczoznawca specjalizujący się w dziełach sztuki. Franciszek Kociuba zaczyna zdawać sobie sprawę, że „pracować w wydziale dochodzeniowym to nie taka prosta rzecz.” Na szczęście do Warszawy wraca major Downar. Od pułkownika Leśniewskiego dowiaduje się, że sprawę zaginięcia Amerykanina prowadzi jego protegowany. Postanawia więc „wziąć go do galopu.” Pod kierunkiem Downara śledztwo nabiera tempa. Jego cenne rady sprawiają, że umysł prostolinijnego podporucznika wyostrza się a sam właściciel umysłu nabiera większej wiary we własne możliwości. Milicjanci dochodzą do wniosku, że sprawy zaginięcia i morderstwa łączą się ze sobą. Rozwikłanie tych zagadek wydaje się już tylko kwestią czasu.

W książce „Nawet umarli kłamią” możemy znaleźć wiele ciekawostek obyczajowych z lat 60-tych XX w. Dowiadujemy się np. że milicjantom po służbie dopisywał wilczy apetyt. Nasz Franek w barze mlecznym podczas jednej wizyty potrafił umieścić w żołądku jajecznicę z sześciu jaj, pierogi ruskie oraz litr zsiadłego mleka. Nic dziwnego, że takie nieracjonalne odżywianie wpływało negatywnie na tempo prowadzonych przez niego śledztw. Na szczęście w powieściach Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego zawsze można liczyć na pomoc życzliwego i nieomylnego majora Downara.

Wydawnictwo: Iskry
Seria wydawnicza: Klub Srebrnego klucza
Rok wydania: 1971
Liczba stron: 231

Moja ocena: 4/6

wtorek, 26 listopada 2013

"Doktor Jeremias"


Sebastian Koperski, Wojciech Stamm "Doktor Jeremias"



Sto lat temu, pod koniec listopada 1913 r. w Poznaniu zostaje zamordowana trzynastoletnia dziewczynka narodowości polskiej Janina Pokrywka. Zabójstwo zostało dokonane na tle seksualnym, ponadto zwłoki zostały tak zmasakrowane, że ciało zidentyfikowano tylko dzięki medalionowi na szyi denatki. Dochodzenie prowadzone przez komisarza kryminalnego w Nadprezydium Policji miasta Poznań Heinricha Windelbanda nie przynosi zadowalających rezultatów.

Sprawą zaczyna interesować się lekarz sądowy, który przeprowadził sekcję zwłok - Anzelm Schoen. Nawiązuje on kontakt ze swym przyjacielem, psychiatrą Sigmundem Jeremiasem i razem rozpoczynają nieformalne śledztwo. Zgodnie uznają, że zabójca nie pochodzi z najniższych warstw społecznych a należy go szukać pośród najbardziej szanowanych obywateli miasta. Cień podejrzenia pada m.in. na polskiego arystokratę, duchownego, pruskiego oficera oraz żydowskiego przedsiębiorcę. Po pewnym czasie doktorzy łączą siły z komisarzem i w trójkę usiłują doprowadzić do wykrycia mordercy.

Na ostatniej stronie okładki możemy przeczytać, że „W mieście panuje strach przed zbliżającym się nieuchronnie konfliktem zbrojnym, strach przed wojną, która ma być ostatnią. W tej atmosferze dochodzi do okrutnej zbrodni.” Niestety, przewracając kartki książki, mimo swoich talentów detektywistycznych nabytych po przeczytaniu dziesiątek powieści kryminalnych, nie wytropiłem ani odrobiny tej atmosfery. Sam wielokulturowy Poznań w schyłkowym okresie pruskiego panowania także przedstawiony jest bardzo powierzchownie. Kiedy spojrzałem na stare mapy miasta zdobiące wewnętrzne strony okładek książki, miałem nadzieję, że na tym nie skończy się moje obcowanie z uliczkami, kamienicami i tajemnymi zakamarkami Poznania. Myliłem się, akcję powieści można niemal bez żadnego uszczerbku przenieść do dowolnego miasta. Poznań jest tylko dalekim tłem dla przedstawionej historii kryminalnej, która jest niestety bardzo przewidywalna. Brak napięcia i zwrotów akcji autorzy rekompensują czytelnikowi dość dużą dawką humoru jak na powieść kryminalną.

Trudno powiedzieć, dlaczego zaszczyt użyczenia swego nazwiska na okładkę spotkał Sigmunda Jeremiasa. Ani on, ani jego kompan Schoen, jak również nadkomisarz Windelband nie są na tyle wyrazistymi postaciami, aby zasłużyć na ten honor.

Scena wizyty dwóch lekarzy - detektywów w Zakładzie dla Obłąkanych w Kościanie, spotkanie Schoena z pewną siebie Klarą, córką dyrektora ośrodka wygląda na żywcem wyjęte z jednego odcinków serialu „07 zgłoś się.” Na tym epizodzie porównanie książki z dynamicznym serialem Krzysztofa Szmagiera należałoby zakończyć, gdyż akcja powieści „Doktor Jeremias” toczy się bardzo powoli. I nie jest to wina postępu w motoryzacji, choć trudno nie zauważyć różnicy między poznańską dorożką a Polonezem z FSO, którym ścigał przestępców porucznik Borewicz.

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
ISBN: 978-83-7506-634-0
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 298

Moja ocena: 3+/6

sobota, 23 listopada 2013

"Gdzie ten skarb?!"


Marta Tomaszewska "Gdzie ten skarb?!"


Trzej chłopcy: Krzysiek, Marek i Jacek marzą o poszukiwaniu skarbów. Po przeczytaniu książki „Królestwo złotych łez” Zenona Kosidowskiego ich wyobraźnię rozpalają historie o skarbie Inków. Nauczyciel geografii, profesor Łęcki podsyca ten płomień opowieściami o indiański kipu, które ponoć zostało ukryte na zamku w Niedzicy. Młodzi odkrywcy marzą o wakacyjnym wyjeździe na południe kraju. Są przekonani, że to właśnie im uda się odnaleźć legendarny skarb.

Chłopcy nie należą do szkolnych prymusów, w dodatku prowadzą szkolną „wojnę” z harcerzami, których z ironią nazywają „ciapciakami.” A to właśnie druhowie organizują wyprawę na Spisz. Nasza trójka zaczyna więc główkować, co zrobić, aby zabrać się wraz z nimi na tę wakacyjną wycieczkę, gdyż z powodu braku pieniędzy nie mogą sami sfinansować podróży. Postanawiają, że zapiszą się do drużyny tylko po to, aby wyjechać na Spisz. Harcerze zgadzają się ich przyjąć tylko pod warunkiem, że wezmą wraz z nimi udział w akcji „Niewidzialna ręka” polegającej na spełnianiu w tajemnicy dobrych uczynków.

Po wielu zabawnych nieporozumieniach chłopcom udaje się wreszcie dopiąć swego. Wsiadają wraz z harcerzami do autokaru i ruszają w drogę. Podczas postoju w Nowym Targu podsłuchują rozmowę dwóch mężczyzn, którzy podobnie jak oni zamierzają odnaleźć skarb. Okazuje się, że zagadkowi osobnicy mają nad chłopcami przewagę, posiadają bowiem tajemnicze kipu.

Harcerskie obozowisko rozbite zostało na wielkiej leśnej polanie. Chłopcy poznając tajniki obozowego życia zaczynają z większym szacunkiem spoglądać na tych, których nie tak dawno nazywali „ciapciakami.” Jednocześnie często wymykają się z namiotów w poszukiwaniu ukrytego skarbu Inków. Błądzą w leśnych ostępach, przeżywają wiele niebezpiecznych przygód, o których dowiecie się sięgając po powieść Marty Tomaszewskiej.

„Gdzie ten skarb?!” to lekko i z humorem napisana historia dla nastolatków. Mimo, że powstała w połowie lat 60-tych XX wieku, wątek ideologiczno-dydaktyczny wypełnia jedynie dalekie tło sprawiając, że bez zmęczenia i z uśmiechem na ustach zamykamy książkę po kilku godzinach lektury. Po książkę Marty Tomaszewskiej powinny sięgnąć osoby, które czytając popularną powieść "Czarne Stopy" ze wzruszeniem wspominają lata swoich harcerskich wojaży. Przygody Krzyśka, Marka i Jacka choć o wiele mniej znane, nie ustępują utworowi Seweryny Szmaglewskiej.
  
(Książka przeczytana w lipcu 2013 r.)

Wydawnictwo: Śląsk
Seria wydawnicza: Biblioteka Szarej Lilijki
ISBN: 83-216-0441-2
Rok wydania: 1984
Liczba stron: 218

Moja ocena: 4/6

środa, 20 listopada 2013

"Krzyżówka z Przekroju"


 Zygmunt Zeydler-Zborowski "Krzyżówka z Przekroju"



„O czym marzy dziewczyna
Gdy dorastać zaczyna
Kiedy z pączka zamienia się w kwiat,
Kiedy śpi, gdy się ocknie,
Za czym tęskni najmocniej,
Czego chce aby dał jej świat?”

Pytała dźwięcznym głosem pierwsza dama polskiej piosenki Irena Santor w wideoklipie[1] do swego przeboju emitowanego przed laty w „Koncertach Życzeń.” Zygmunt Zeydler-Zborowski w przeciwieństwie do pani Ireny uważał, że „odrobina szczęścia w miłości” współczesnej dziewczynie nie wystarczy (mowa to oczywiście o połowie lat 70-tych XX wieku). Wg autora taka dziewoja marzy aby pracować „na wsi. Przy gospodarstwie, przy krowach albo i przy świniach. Byle na wsi.”[2] Tak jak jedna z bohaterek powieści, której poświęcę kilka akapitów.

Marcysia, mieszkanka podjędrzejowskiej wsi przyjechała do Warszawy w poszukiwaniu pracy. Niestety, państwo u których miała pracować wyjechali i dziewczę nie wiedziało co z sobą zrobić. A piękna to była dziewczyna „mocno, ale foremnie zbudowana. Tryskała zdrowiem i ochotą do życia. Dziewucha jak trza…”[3] – pomyślał Wojtek Kalina, który wybawił ją z opresji wieczorną porą, gdy szła samotnie parkową alejką. Pokonując trzech opryszków i ratując cnotę niewiasty, ten barczysty a zarazem prostolinijny młodzieniec sprawił, że niebawem Marcysia ulokowała w nim swe uczucia.

Nie była to do końca udana lokata, gdyż jak się okazało Wojtek miał niebywały talent do pakowania się w kłopoty. Miał też skazę na życiorysie, przebywał kilka lat za kratami. Po wyjściu z więzienia, spotkał się z przedsiębiorczym kolegą, któremu zawdzięczał ów wyrok i którego nie wsypał podczas śledztwa. Przyjął jego propozycję pracy i został wykidajłą w domu gry i uciech cielesnych pod Warszawą. Młodzieniec początkowo był zachwycony dobrze płatną praca. Wkrótce jednak zaczął podejrzewać, że coś się za tym kryje. Po pewnym czasie w warszawskim mieszkaniu ginie szef lokalu, w którym pracował. W tę zbrodnie został oczywiście uwikłany nieszczęsny Wojtek. Chłopak został zwabiony do mieszkania tuż po dokonaniu zabójstwa, a w momencie gdy pochylał się nad zwłokami i podnosił pistolet ujrzała go gospodyni denata. Przerażony Wojtek czmychnął czym prędzej będąc przekonany, że zostanie posądzony o dokonanie morderstwa. Gdyby śledztwo prowadził jakiś szeryf z Arizony, pewnie tak by się stało. Ale na szczęście sprawy w swoje ręce wzięło dwóch błyskotliwych oficerów Milicji Obywatelskiej. Skrupulatnie przeanalizowali sytuację i doszli do wniosku, że być może Kalina jest niewinny. Trzeba więc wykryć prawdziwego sprawcę. Funkcjonariusze podejmują działania operacyjne. W powiązaniu bardzo ważnych wątków pomaga im tytułowa krzyżówka, ale o tym oczywiście nie napiszę ani słowa.

Zygmunt Zeydler-Zborowski to jeden z moich ulubionych autorów kryminałów milicyjnych, a książka „Krzyżówka z „Przekroju”” to obok „Czarnego mercedesa” chyba najlepsza z jego powieści. Mamy tu prawdziwy PRL w pigułce. Świat niebieskich ptaków, hazard, zabójstwo, miłość niespełnioną i miłość kiełkującą. Marzenia o lepszym życiu przybyszów z małych wiosek zderzają się z brutalną warszawską rzeczywistością. Wyruszamy ze stolicy nad morze razem z uciekinierem Wojtkiem Kaliną i krążymy po podwarszawskich miasteczkach razem z przedstawicielami aparatu ścigania. Spotykamy dziesiątki barwnych postaci. Dla miłośników sztuk walki również co nieco się znajdzie, albowiem i do mordobicia dochodzi od czasu do czasu na kartach książki. Powieść Zeydlera-Zborowskiego to kolorowy western przeniesiony w szare realia Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

Jedynym poważniejszym zgrzytosmaczkiem[4] w tym znakomitym kryminale milicyjnym są właśnie marzenia Marcysi, która pewnie jak Urszula Sipińska lubi zanucić sobie pod nosem:

„Chcę wyjechać na wieś,
Gdzie się zatrzymał w polu czas,
Chcę w nieruchomym stawie
Zobaczyć swoją twarz.
Chcę wyjechać na wieś,
Dojrzałe wiśnie z drzewa rwać,
W glinianym piecu upiec chleb
Ostatni może raz.”

Wydawnictwo: Czytelnik
Seria wydawnicza: Jamnik
Rok wydania: 1976
Liczba stron: 304

Moja ocena: 5+/6


[1] Dawna nazwa teledysku/clipu/klipu.
[2] Zygmunt Zeydler-Zborowski „Krzyżówka z Przekroju,” Czytelnik. Warszawa 1976, s. 116.
[3] Tamże, s. 98.
[4] Prawa autorskie do neologizmu „zgrzytosmaczek” zastrzeżone. :)


środa, 13 listopada 2013

"Perkalowy dybuk"


Konrad T. Lewandowski "Perkalowy dybuk"



Przedwojenna Warszawa. Podkomisarz Artur Księżyk z warszawskiego urzędu śledczego bez zgody przełożonych wdaje się w krwawą awanturę z przedstawicielami warszawskiego półświatka. Na ulicy Krochmalnej polała się krew, zginęło sześciu rzezimieszków. Zwierzchnik Księżyka, nadkomisarz Jerzy Drwęcki szuka sposobów aby zatuszować sprawę i ocalić głowę Księżyka, na którego stołeczne podziemie przestępcze wydało wyrok śmierci. Podkomisarz zostaje zdegradowany do stopnia posterunkowego oraz trybie natychmiastowym przeniesiony do Łodzi.

W tym samym czasie w pobliżu męskiego klasztoru zabito prostytutkę. Podejrzany o dokonanie morderstwa zakonnik popełnia samobójstwo. Sprawa jest bardzo delikatna. Niestety nadkomisarz Drwęcki nie może osobiście się nią zająć, gdyż do Warszawy dociera wiadomość o znalezieniu w Łodzi zwłok człowieka z twarzą pokrytą ołowianą maską. Przy zwłokach znaleziono kabalistyczny talizman zwany Dłonią Boga. Wszystko wskazuje na to, że ofiarą jest były podkomendny Drwęckiego a morderstwo ma charakter rytualny.

Przedwojenna Łódź. Do brudnego i zadymionego miasta przyjeżdża nadkomisarz Drwęcki. Nie jest jednak łatwo odnaleźć sprawców zabójstwa Księżyka. Pomoc miejscowej, skorumpowanej policji, drżącej przed nieformalnym szefem miejscowych bandytów – Żydem Ślepym Maksem pozostawia wiele do życzenia. Padają kolejne trupy, porwana zostaje córka policjanta. Jak to zwykle bywa w powieściach kryminalnych, sprawy komplikują się a prowadzący śledztwo nie może posunąć się ani kroku naprzód.

Mimo, że powieść okraszona jest sporą dawką humoru, brakuje nieco obudowania fabuły detalem historycznym. Mamy tu przecież tak barwne postacie jak Tuwim czy Wieniawa, które nakreślone są bardzo schematycznie. Podobnie jest z atmosferą Warszawy na pierwszych stronach książki. Więcej miejsca poświęcił autor próbując oddać klimaty fabrycznej Łodzi, lecz i tu wszystko jest przedstawione zbyt jednostronnie. Miasto pełne błota i szarości. A przecież i szarość ma swoje odcienie, czego w powieści dostrzec nie możemy.

Mamy za to kilka krwistych postaci, jak choćby łódzkiego policjanta Froima, jego rezolutną córeczkę i dziadka - znawcę prawa żydowskiego. Sam bohater książki Lewandowskiego odbiega na plus od kolegów po fachu z powieści kryminalnych innych autorów. Jerzy Drwęcki nie jest typowym twardzielem w nasuniętym na czole kapeluszu. To nie tylko zdolny policjant, ale także głowa rodziny, młody małżonek i ojciec. Poza życiem zawodowym ma także swoje sprawy rodzinne, a nawet, co ciekawe – erotyczne. O młodych małżonków dba teściowa, która widząc zastój w prowadzonym śledztwie,  chcąc przyspieszyć powrót Drwęckiego do żony, przyjeżdża do Łodzi i wraz z Julianem Tuwim stara się nieformalnie pomóc Jerzemu.

„Perkalowy dybuk” to jedna z pięciu powieści Konrada T. Lewandowskiego, których bohaterem jest zdolny i ambitny stołeczny policjant Jerzy Drwęcki. Pozostałe cztery książki cyklu czekają już w szeregu na półce aż po nie sięgnę i zagłębię się w lekturę. Szara, deszczowa jesień za oknem sprzyja rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Zwłaszcza wtedy, gdy ma się w zasięgu ręki kubek z gorącą zawartością.



Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Seria wydawnicza: Z odciskiem palca
ISBN: 978-83-245-8783-4
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 283

Moja ocena: 4/6

poniedziałek, 11 listopada 2013

"Ząb Napoleona"


Aleksander Minkowski "Ząb Napoleona"


Jarek Obłomski  przyjeżdża na wakacje do małego miasteczka o kwiecistej nazwie Róże. Tam w starym dworku mieszka jego babcia Helena. Zbudowany w 1870 r. drewniany dworek z krużgankami i tarasem otoczony jest wiekowymi dębami. Wymarzone miejsce dla młodego chłopaka, który chce odzyskać spokój po pierwszym zawodzie miłosnym.

Rodzina Obłomskich jest ze sobą skłócona od lat. Babka Jarka nie chciała zgodzić się na małżeństwo rodziców chłopca. Mimo, że Jarek ukończył już piętnaście lat, dopiero po raz pierwszy miał okazję ją odwiedzić. W trakcie pobytu w miasteczku chłopiec odkrywa rodzinną legendę. W 1812 r. do dworku Obłomskich zawitał przejazdem, wracając z Rosji sam Napoleon Bonaparte. Pech chciał, że podczas pobytu w dworze, rozbolał cesarza ząb. Niestety w pobliżu nie było lekarza i usunięcia zęba musiał dokonać miejscowy cyrulik. Pradziad babki Heleny, Baltazar Obłomski schował ten ząb do żelaznej szkatuły. Od tej pory ta szczególna pamiątka po Napoleonie stała się rodzinną relikwią. Kiedy we wrześniu 1939 r. wkroczyły do Polski wojska niemieckiego okupanta, dziadek Jarka ukrył szkatułę z zębem. Później nestor rodu został wywieziony na roboty w głąb III Rzeszy, skąd nigdy nie powrócił. Od tego czasu rodzina Obłomskich bezskutecznie poszukiwała pamiątki.

Jarek postanawia poświęcić swój pobyt u babki Heleny na odnalezienie szkatuły. Nie jest to proste zadanie, tym bardziej, że pamiątką Obłomskich zainteresowana jest także grupka młodych ludzi mieszkających w miasteczku. Szefem tej grupy jest Inga. Po początkowych nieporozumieniach, pomiędzy Jarkiem a dziewczyną nawiązuje się nić sympatii.

Aleksander Minkowski nie byłby sobą, gdyby nie wplótł do fabuły powieści problemów nastolatków, do których przecież adresowana jest ta książka. Kłopoty rodzinne, zdrada, rodząca się miłość, przyjaźń, to elementy których nie zabraknie w powieści. Do książki Minkowskiego wróciłem po ponad dwóch dekadach i muszę się przyznać, że o uczuciowych rozterkach Jarka czytałem już ze znacznie mniejszym entuzjazmem niż w czasach kiedy byłem rówieśnikiem głównego bohatera.

Niestety w „Zębie Napoleona” brakuje mi bardziej rozbudowanego wątku historyczno-poszukiwawczego. Jest on tylko tłem do pokazania relacji między młodymi ludźmi. Na szczęście tło jest na tyle wyraziste, że czasu poświęconego na  lekturę powieści Aleksandra Minkowskiego nie uważam za stracony.


(Książka przeczytana w czerwcu 2013 r.)

Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Seria wydawnicza: Klub Siedmiu Przygód
ISBN: 83-10-08313-0
Rok wydania: 1983
Liczba stron: 216

Moja ocena: 4/6