piątek, 12 czerwca 2015

Siedem pytań do Jolanty Marii Kalety




Jolanta Maria Kaleta, pisarka, autorka wielu książek przygodowych, 
w tym powieści „Duchy Inków” zgłoszonej do konkursu 
na Najlepszą Samochodzikową Książkę 2015 r.




1. Pani powieść „Duchy Inków” znalazła się w gronie książek zgłoszonych do konkursu na Najlepszą Samochodzikową Książkę 2014 r. organizowanego przez Forum Miłośników Pana Samochodzika. Czy sięgała Pani po powieści Zbigniewa Nienackiego, a jeśli tak, które należą do Pani ulubionych?

Przykro mi, ale żadnej powieści „samochodzikowej” nie czytałam. Kiedy te książki ukazały się na rynku księgarskim, ja już zdążyłam z powieści dla dzieci i młodzieży wyrosnąć. Niemniej z przyjemnością obejrzałam z moim dzieckiem jeden z filmów w telewizji, choć przedstawiana w nim socjalistyczna rzeczywistość nieco odbiegała od tej, która mnie otaczała. Ale należy pamiętać o istniejącej w tamtych czasach cenzurze, która nie dopuściłaby do publikacji treści „niezgodnych z obowiązującą linią partii”. Jako dziecko uwielbiałam Dzieci z Bullerbyn, bo moje dzieciństwo przypominało to książkowe, jako nastolatka zaczytywałam się w Szklarskim, bo chyba w jego Tomku się zadurzyłam, ale także czytałam Lema i Strugackich. Typową literaturę dziewczęcą omijałam szerokim łukiem, może dlatego, że trochę zazdrościłam bohaterkom. Były takie wrażliwe, dziewczęce, delikatne, a ja wiecznie z porozbijanymi kolanami i podrapanymi łokciami, kopałam z chłopakami piłkę, strzelałam z łuku i szalałam na rowerze. Z braku laku przeczytałam nawet Jak hartowała się stal, bo jako lektura obowiązkowa w szkole książka stała w domu na półce, oraz Szosę Wołokołamską, choć to o wojnie, więc dla dziecka nieodpowiednie.


2. Od wielu lat powstają kontynuacje przygód Pana Samochodzika. Czy nie miałaby Pani ochoty podjąć wyzwania i spróbować napisać kolejny tom przygód detektywa-muzealnika?

To mi z pewnością nie grozi z kilku powodów. Po pierwsze: nie piszę książek dla dzieci i młodzieży, bo to najtrudniejszy rodzaj literatury. Po drugie: lubię chadzać własnymi ścieżkami, a przetarte szlaki mnie nie bawią. Byłabym zażenowana, korzystając z cudzego pomysłu. Dopóki mam własne, to piszę. Jak ich zabraknie, to przestanę. Po trzecie: na ogół nikt nie potrafi prześcignąć, czy nawet doścignąć pierwowzoru, a seria „samochodzikowa” jest arcydziełem w swojej klasie. Nie chcę być „kopią mistrza”. Postać detektywa-muzealnika jest sama w sobie świetna, ale już zbyt wyeksploatowana zarówno w filmach jak i w literaturze, więc z żalem muszę odłożyć na półkę. W moich powieściach za każdym razem inny bohater pełni rolę detektywa-amatora, niejako z konieczności, a nie z zamiłowania. W Kolekcji Hankego jest nim Matylda, muzealniczka, ale ona nie szuka bliżej niesprecyzowanych artefaktów, lecz obrazów, które Wrocław naprawdę po wojnie utracił, bo wywieziono je do Warszawy ze względów propagandowych, a niektóre zniknęły w bliżej nieznanych okolicznościach. Rolę detektywa-amatora pełni także redaktor Wolański poszukujący „Portretu Młodzieńca” w Operacji Kustosz czy historyk sztuki, Marek Wolski we Wrocławskiej Madonnie. W Strażniku Bursztynowej Komnaty w parę detektywów wcielają się Ewa Rylska, historyk, i Mateusz Popiel, były esbek. Poza tym ja nie lubię czytać książek, w których jest wciąż ten sam główny bohater i pewno dlatego sama też takich nie piszę. Mam jednocześnie wrażenie, że w moich powieściach takim bohaterem jest Dolny Śląsk. To główna postać moich powieści, za każdym razem w innym, pełnym tajemnic miejscu.

3. Na co zwraca Pani największą uwagę, co sprawia największą trudność a co przyjemność podczas pracy nad przygodowo-sensacyjną książką z wątkami historycznymi?

Pisanie sprawia mi przyjemność. Mnie nikt i nic do pisania nie zmusza. Piszę, bo to ciekawe zajęcie i daje mi możliwość opowiedzenia szerszemu gronu o intrygujących wydarzeniach. Sprzyja aktywności psychicznej i fizycznej. Daje możliwość poznania nowych rzeczy, miejsc i ludzi. Mogę tylko żałować, że wcześniej nie miałam czasu, aby poświęcić się pisaniu. Teraz ten czas mam i wykorzystuję pomysły, które leżały we mnie od lat. Syn już jest dorosły, a wnuków jeszcze nie mam. Skończyłam też swoją aktywność zawodową. W mojej pierwszej książce o wszystko mówiącym tytule „Moja sentymentalna podróż do korzeni”, w której opisałam blisko dwieście lat historii mojej rodziny, napotykałam na bardzo wiele trudności, głównie w postaci braku dokumentów czy wpisów w księgach metrykalnych. Przejrzałam setki mikrofilmów, odwiedziłam dziesiątki archiwów, wizytowałam parafie, a mimo to pozostało wiele białych plam. To są prawdziwe trudności. Pisząc powieść beletrystyczną, jedyną poważną trudność może stanowić brak wyobraźni, brak pomysłów na rozwiązanie wszystkich wątków, brak pomysłów na ciekawą akcję czy jak napisać zaskakujące zakończenie. Wszystko inne jest wpisane w proces twórczy, więc nie stanowi trudności jako takich. Mówiąc krótko, nie przeżywam tak zwanych mąk twórczych. Nie wiem, czy powinnam się do tego przyznawać, bo ponoć „prawdziwe dzieła” rodzą się w bólach, a tylko grafoman odczuwa przyjemność z pisania, a pacykarz z malowania.

4. Czy może Pani zdradzić trochę z tajników swojego warsztatu pisarskiego?

U podstaw leży fascynacja miejscem, wydarzeniem, przedmiotem. Tak było na przykład w Lawinie. Kiedy tylko pierwszy raz ujrzałam budynek szpitala Wysoka Łąka w Kowarach, od razu wiedziałam, że w tym miejscu umieszczę akcję powieści. Potem trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, o czym chcę opowiedzieć. Ja studiowałam historię i uczono mnie pisać referaty, monografie czy inne prace naukowe. Trochę z  tego warsztatu korzystam. Piszę coś w rodzaju planu pracy, taki spis scen, które znajdą się w powieści. Na swego rodzaju fiszkach zamieszczam opisy bohaterów – ich wygląd, nazwiska, cechy osobowości, specyficzny język, którym się posługują, bo na początku tego się nie pamięta. Będąc w połowie pracy już znam ich wszystkich na pamięć i wiem, że Jędrek Madej z Lawiny w chwili zdenerwowania mówi „psiakrew”, Matylda z Kolekcji Hankego zaś „w d… jeża”, a Popiel ze Strażnika Bursztynowej Komnaty, wznosząc oczy na sufit, szepcze „zaraz mnie wyniosą”. Jednak bywa i tak, że pisząc powieść zmieniam pierwotną koncepcję, bo zdążył się zrodzić nowy, moim zdaniem lepszy pomysł. Tak było w przypadku Obcego w antykwariacie, który miał być powieścią o zaginionej księdze, a wyszła opowieść o obcej cywilizacji, która zawitała do Wrocławia. A wszystko za sprawą rudego kota, który siedział w oknie wystawowym pewnego antykwariatu we Wrocławiu. Nie mam też ustalonych godzin pracy, których rygorystycznie się trzymam. Kiedy mam czas, siadam i piszę. Kiedy brakuje weny, zajmuję się czym innym. Odgłosy życia domowego mi nie przeszkadzają, jednak generalnie najlepiej mi się pisze, kiedy wszyscy już śpią. Lubię słuchać przy tym muzyki o odpowiednim do treści książki nastroju i popijać dobrą kawę.

5. Przyznała Pani, że marzyła o tym, aby zostać archeologiem. Jednak w Pani książkach wątki archeologiczne nie pojawiają się zbyt często. Bohaterowie poszukują natomiast zaginionych zabytków ze znacznie późniejszych czasów. Czy kiedyś napisze Pani książkę, której akcja będzie się splatać z wyjaśnianiem zagadki sprzed wielu setek, może tysiąca lat?

Moja przygoda z archeologią zakończyła się na przekopaniu ogródka i znalezieniu dwóch przerdzewiałych łyżeczek, kilku fragmentów filiżanek bliżej nieznanego pochodzenia oraz sporej ilości fajansowych fragmentów nie wiadomo czego. W domu uznano, że praca archeologa nie jest odpowiednia dla przyszłej żony i matki. O gender nikomu się wówczas nawet nie śniło, a ja byłam posłusznym dzieckiem, więc zdałam egzaminy na historię. I nie żałuję. Jedynym archeologiem w moich powieściach jest Inka Złotnicka w Duchach Inków, a to tylko dlatego, że właśnie mając taki zawód mogła zagnieździć się na zamku w Niedzicy. Gdyby była lekarką, już takich możliwości by nie miała. Nie mogę wykluczyć, że nie sięgnę raz jeszcze po archeologię, bo to pasjonująca dziedzina wiedzy i taka „książkowa” na dodatek. Archeolog to taki detektyw, który szpera w ziemi, aby wydobyć na światło dzienne cudzą tajemnicę. Jeśli na jakąś zakopaną głęboko zagadkę natrafię, to nie wykluczam, że napiszę o tym powieść.

6. Lata PRL-u to okres, w którym lubi Pani umieszczać akcję swoich książek. Udaje się Pani doskonale odtwarzać klimat tamtych czasów. To wg mnie najmocniejszy punkt Pani powieści. Czy czytywała Pani po popularne wówczas tzw. kryminały milicyjne?

Trochę mnie zaskoczyła taka opinia. Do tej pory Czytelnicy na wielu spotkaniach chwalili mnie za ciekawie prowadzoną intrygę, wartką akcję, za możliwość poznania faktów historycznych, o których nie mieli zielonego pojęcia, bo w szkole o tym nie uczono. Natomiast Obcy w antykwariacie, to powieść dziejąca się współcześnie i Czytelnicy chwalą mnie za oryginalną intrygę, ogromną wyobraźnię i trzymającą w napięciu akcję. Cieszy mnie, że klimat tamtych lat oddaję rzetelnie. Może dlatego, że przerobiłam je na własnej skórze i doskonale pamiętam. A co nie pamiętam, uzupełniam literaturą fachową. Obecnie pojawiają się świetne opracowania naukowe tamtego okresu, nieskrępowane żadną cenzurą. Jedynymi kryminałami, które czytywałam, były w okresie szkolnym przygody Sherlocka Holmesa i powieści Agaty Christi. Podczas studiów i później czasami sięgałam po Joannę Chmielewską, taki kryminał na wesoło. Rozczytywałam się w zupełnie innej lekturze, powiedzmy bardziej poważnej. Wówczas studenci, a zwłaszcza uniwersyteccy, uchodzili za przyszłą elitę intelektualną i czytanie literatury rozrywkowej było passe, podobnie jak słuchanie popularnej muzyki. Chodziło się na koncerty jazzowe i do teatru na Różewicza, a czytywało Joyce’a, Cortazara, Nabokowa czy Sołżenicyna w drugim obiegu. Byliśmy wszyscy pod wpływem zachodnioeuropejskiego egzystencjalizmu z jednej strony oraz rodzącej kontrkultury młodzieżowej z drugiej, odrzucającej kapitalizm, imperializm i tradycjonalizm. Zatem nie w głowie była nam czcza rozrywka, jaką daje kryminał, skoro tak ważne wyzwania stały przed nami. Jak pamiętamy zaowocowały one w Polsce tzw. rozruchami marcowymi w 1968 roku. Wracając do pytania, lubiłam oglądać „Kobrę” w telewizji. Na ogół były to adaptacje angielskich kryminałów, bardzo odbiegające od naszej socjalistycznej rzeczywistości. Bohaterowie pili whisky, nie stali po kolejkach, aby kupić masło czy kawałek schabu, jedli cytrusy na co dzień, a nie od święta. No i nie było w nich milicjantów, tylko dystyngowany komisarz. 

Ale miało być o PRL-u. Urodziłam się i mieszkam we Wrocławiu. To miasto na Dolnym Śląsku, który wraz z resztą tak zwanych Ziem Odzyskanych powróciło do Macierzy, jak wówczas mówiono. Pod koniec wojny Niemcy w tym regionie umieścili wiele istotnych dla gospodarki Rzeszy fabryk, ale także to tutaj sporządzili steki schowków, aby ukryć zrabowane po całej Europie dzieła sztuki czy inne cenne przedmioty. Prawda o tym wyszła na jaw zaraz po wojnie i rozpoczęły się poszukiwania mniej lub bardziej legalne, ciągnące się przez cały okres Polski ludowej i trwają do dziś. To nasze Eldorado i należy to wykorzystać. Dlatego piszę o czasach PRL-u.

7. Kilkanaście dni temu zakończyła Pani pracę nad nową powieścią „Testament Templariusza”, której akcja rozgrywa się w opactwie cystersów na Dolnym Śląsku po wprowadzeniu stanu wojennego. Czy po nie tak dawno wydanej dynamicznej, sensacyjnej powieści „Strażnik Bursztynowej Komnaty” książka ta zaskoczy czymś czytelników?

Mam nadzieję, że zaskoczy. Jest napisana w innym stylu niż wszystkie moje dotychczasowe powieści, w stylu realizmu magicznego. W końcu średniowieczny klasztor i templariusze ze swoją tajemnicą do czegoś zobowiązują. Jak zwykle mamy trochę historii w tle. Tej średniowiecznej, no bo templariusze, i tej współczesnej, bo stan wojenny. Chciałam pokazać, że choć od upadku templariuszy minęło siedem wieków, w mentalności ludzi i metodach sprawowania władzy nic się nie zmieniło. Podobnie jak przed wiekami, tak i dziś ludzkie namiętności i chciwość popychają do zbrodni, a rządzący jak byli, tak są bezwzględni. A miejsce… cóż, takiego klimatu nie ma nigdzie. Wiem, co mówię, bo przez długie lata mieliśmy w pobliżu starą, poniemiecką chałupę, w której spędzaliśmy wakacje i święta, a w przyklasztornym parku i kościele bywałam częstym gościem. I tam tak właśnie było, jak w mojej powieści – magicznie.

2 komentarze:

  1. Polecam książki pani Joli, bardzo fajnie się je czyta. Akcja wciąga, czasem trudno odłożyć książkę, gdy codzienność wzywa do prozaicznych zadań. Zachwyca mnie to, że autorka pamięta takie drobiazgi, jak na przykład gumowe żabki przy pasie do pończoch i barchanowe majty z nogawkami do połowy uda. Takie miała ukochana bohatera w "Lawinie" i pamiętam, że moja mama w siermiężnych latach 60-tych też takie nosiła. Młode pokolenie pewnie nawet nie wie o czym mowa.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Strażnik Bursztynowej Komnaty" to chyba najciekawsza pozycja w dorobku autorki.

    OdpowiedzUsuń