Wywiad z Agnieszką Lewandowską-Kąkol - autorką książek z
historią w tle.
- Wśród wydawanych dziś książek
często spotkać można pozycje doradzające, jak żyć szczęśliwie, jak radzić sobie
z przeciwnościami codzienności, by nie opuszczało nas dobre samopoczucie. Pani
najnowsza książka wydaje się być zaprzeczeniem często serwowanych tez – żyj
dniem dzisiejszym, nie patrz w przeszłość, myśl o przyszłości…
- Jestem głęboko przekonana, że w
przeważającej liczbie przypadków recepta taka nie sprawdza się, jeśli w ogóle
jest skuteczna, to na krótką metę.
- Jankowi, jednemu z dwojga
głównych bohaterów Pani książki „Krzywdy przeszłości ”zdarzenia z przeszłości
na tyle wdzierają się w teraźniejszość, że przeszkadzają mu w codziennym
życiu...
- Tak, lecz jego usilne próby
niepatrzenia w przeszłość, wymazania z niej drastycznych wydarzeń, nie dały
rady go uleczyć, ale doprowadziły do zepchnięcia ich w podświadomość, która
okazuje się nie być hermetyczna. Porównać by ją można do kosza w laptopie,
gdyby nie to, że przeważnie wiadomości w nim się znajdujące są kasowane po
trzydziestu dniach, a podświadomość nie ma takiej opcji.
- Czy mogłaby Pani odkryć nieco z
fabuły książki, w jakich czasach się rozgrywa i o jakie doświadczenia chodzi?
- Rzecz dzieje się w dwóch planach
czasowych: w okresie Peerelu, a dokładniej w okolicach 1980 roku, oraz podczas
drugiej wojny światowej i to przeżycia z tego czasu, tkwiące w podświadomości
Janka, jak wbity w palec cierń, boleśnie powracają do niego zakłócając
teraźniejszość. Wieloletnie uciekanie od nich pogłębia tylko jego traumę, a
dopiero profesjonalne ich przepracowanie.., ale nie będę zdradzać wszystkiego…
- Czyli jest to przykład
popierający tezę, że odcinanie się od przeszłości jest błędem…
- Zła czy dobra, przeszłość jest
podstawą kształtowania teraźniejszości, tak jak narodom bez tradycji trudno
przetrwać, tak człowiekowi odcinającemu się od niej trudno żyć.
- Ten temat jest dla pani na tyle
ważny, że poświęciła Pani jemu nie tylko swą ostatnią książkę „Krzywdy
przeszłości”…
- Tak. Na przykład w poprzedniej,
w „Rodzinnym fatum”, teraźniejszość bohaterów nie jest zdeterminowana ich
własnymi przeżyciami, ale wydarzeniami, które były udziałem ich rodziców, a
więc problem staje się międzypokoleniowy. Coraz więcej mówi się zresztą o tym,
że koleje losu przodków wyraźnie odbijają się na życiu nie tylko ich dzieci,
ale nawet wnuków. Niedawno wydana
została książka „Pogłosy” Marii Buko, w której autorka na podstawie badań
naukowych, jest socjolożką, i relacji kilkunastu osób dowodzi, iż wojenne
przeżycia rodziców odciskają ogromne piętno na życiu ich, urodzonych wiele lat
po wojnie, dzieci. Może tak się dziać zarówno w sferze psychicznej, ale zdarza
się także, iż zaistnienie w przeszłości pewnych faktów determinuje ich wybory w
różnych obszarów egzystencji. Dwójka bohaterów „Rodzinnego fatum” zapłaciła
wysoką cenę za dramatyczne przejścia rodziców sprzed kilkudziesięciu lat.
- Książki, o których Pani
wspomniała to powieści i choć osadzone w konkretnych realiach historycznych nie
można ich zaliczyć do literatury faktu…
- Absolutnie nie. W jednym z
wywiadów Hanna Krall użyła terminu, chyba przez Nią ukutego, powieść
dokumentalna. Myślę, że można by je zaliczyć do tego typu książek, ale tylko
przy niezbyt rygorystycznym rozumieniu terminu „dokument”. Bohaterowie
fikcyjni, ich losy oparte na prawdopodobnych zdarzeniach, będących czasem
udziałem wielu różnych ludzi, tylko kontekst historyczny zgodny z zaistniałą
kiedyś rzeczywistością.
- Na pleckach jednej z Pani książek („Na końcu
czeka miłość”) umieszczono adnotację, że opisane wydarzenia są
odzwierciedleniem losów rodziny autorki…
- Niektóre z wątków rzeczywiście
były udziałem moich bliskich z poprzednich pokoleń, ale raczej te poboczne, zaś
trzon książki stanowi historia fikcyjna. Wydawnictwa uwielbiają tego rodzaju
stwierdzenia, bowiem mają przekonanie, że przyciągają w ten sposób czytelników,
iż takie uwiarygodnianie fabuły jest przez nich cenione. Może trochę prawdy w
tym jest, ale mam takie przekonanie, że w większości pozycji z literatury,
szeroko i dziwnie nieprecyzyjnie, nazywanej „piękną”, wiele elementów
zaczerpniętych jest z życia, które, jak wiadomo, jest niedościgłym mistrzem
pisarstwa .Wyłamuje się z tego wyłącznie literatura science-fiction. Autentyczność wynika poza tym nie tylko z
czerpania wydarzeń z rzeczywistości, lecz także z zaangażowania autora w
opowiadaną historię. Każda, jeśli chce poruszyć czytelnika, musi nieść ze sobą
jego przemyślenia, przekonania, sposób widzenia świata, choć najczęściej ubrane
w zawoalowaną formę. Ktoś mądry powiedział, że pisarz cały czas pisze jedną
książkę i z tym stwierdzeniem w pełni się zgadzam. Dlatego choćby styl
wybitnych twórców rozpoznać można po kilku zdaniach.
- A jak to wszystko, o czym Pani
wspominała ma się do literatury faktu, z zakresu której też ma Pani na koncie
kilka pozycji?
- Podłożem dla powstawania
książek z tego gatunku są dokumenty, archiwalia, rozmowy z bohaterami i tu pole
do przemycania własnych treści jest zdecydowanie ograniczone. Nie powinno się
oczywiście przeinaczać wypowiedzi, czy interpretować faktów, tylko podawać je
in crudo. Ryzykowne jest również pisanie pod przez siebie postawioną tezę, co
może polegać na wybiórczym traktowaniu zaistniałych zdarzeń. Swoboda autora
jest tu znacznie ograniczona, a trudność polega przede wszystkim na tym, by
wybrać taką formę przekazu, dzięki której ktoś będzie chciał to czytać.
- Pierwszą Pani książką z tego
gatunku było „Na skraju piekła”…
- Tak, była to pierwsza i
myślałam, że ostatnia moja książka, gdyż zależało mi właściwie na napisaniu
tylko jej, bowiem jedno z zamieszczonych tam opowiadań dotyczyło bezpośrednio
mojej rodziny.
- Z tego wynika, że jest Pani
jedną z przedstawicielek teorii opisanej w „Pogłosach”.
- Zdecydowanie tak. Od tego się
zaczęło i zupełnie bezwiednie, jakby ktoś z góry kierował moimi poczynaniami,
skupiłam się na tematyce drugiej wojny światowej. Sam proces pisania tak mnie wciągnął, że
powstawały potem niemal co roku takie pozycje jak :”Niezłomna”, „Dziewczyny od
Andersa”, „Dziewczyny z konspiry”, „Złota epopeja” , „Skradziona tożsamość”,
„Dzieci Sybiru” itd…
- No właśnie było tego sporo, ale
z jakichś powodów zmieniła Pani gatunek, czy na zawsze?
- Tego nie wiem, ale mówiąc
bardzo szczerze, trochę męczyłam się pisząc te pozycje. Nie jestem historykiem,
nie mam warsztatu naukowca, jestem zbyt mało dokładna, precyzyjna i ciągle
wydawało mi się, że związku z tym nie powinnam się za to brać. Jestem jednak
dumna z jednej pozycji z tego zakresu, z „Dziewczyn od Andersa”, bo jak mi się wydaje,
nikt przede mną nie podjął tego tematu.
- W ostatnich pozycjach, oprócz
epizodów z drugiej wojny światowej, wkracza Pani w świat nam o wiele bliższy.
- Doszłam do wniosku, że czasy
Peerelu, choć bliższe, nie są przez nowe pokolenia znane, a jeżeli już, to
bardzo pobieżnie, więc pozycje traktujące o tamtych czasach mają sens, w
dodatku, jeśli tę współczesną historię poda się w formie łatwej w lekturze, bez
pochłaniających przestrzeń książki odsyłaczy i ciągnących się w nieskończoność
bibliografii, których sama nie lubię. No i widzi Pan, mam rację, że nie nadaję
się do pisania książek historycznych…
- Dziękuję za rozmowę.