wtorek, 16 stycznia 2024

„Dzieci Sybiru. Tragiczne losy polskich dzieci na Wschodzie”

 

Agnieszka Lewandowska-Kąkol 

„Dzieci Sybiru. Tragiczne losy polskich dzieci na Wschodzie”

 

Wywiezione na „nieludzką ziemię”, rzucone w surowe, barbarzyńskie warunki, z dala od ojczyzny, rodziny, bliskich. Zmuszone do walki o przetrwanie i zbyt wczesnej dorosłości, do życia z piętnem przeszłości.

Zbiór jedenastu opowieści o polskich dzieciach, które, wywiezione na Wschód, osierocone, musiały same poukładać sobie życie. Choć z ich historii wyłania się pewien schemat, kiedy spojrzeć w głąb: na wiek, okoliczności, miejsce zesłania czy napotykanych ludzi, potrafią się one szalenie różnić od siebie.

Punktem wyjścia są zawsze sowieckie deportacje, głównie z 1940 roku. Rodziny lub ich części trafiają albo na daleką Północ, albo do Kazachstanu, gdzie, żyjąc w skrajnych warunkach, skazane są na wegetację bądź śmierć. Dzieciom udaje się niekiedy przetrwać właśnie dlatego, że są dziećmi.

Czasem starsze, innym razem zupełnie maleńkie, zachowały w pamięci obrazy wyrywkowe. I w takiej też formie je przytaczają. W większości nie kończą jednak swych wspomnień na wyzwoleniu z „ziemi sowieckiej”, lecz toczą dalszą opowieść o swoich losach. Niekiedy ponurą, kiedy indziej zaskakującą, znajdującą szczęśliwe zakończenie.


Agnieszka Lewandowska-Kąkol – przez piętnaście lat pracowała w Redakcji Muzycznej Polskiego Radia. Potem wybrała drogę „wolnego strzelca” i pisała teksty do wielu pism zajmujących się kulturą. Dzięki zbiegowi okoliczności zaczęła tworzyć książki i napisała ich już kilkanaście. Od drugiej podejmuje rozmaite wątki dotyczące XX-wiecznej historii Polski. Część z nich traktuje dokumentalnie, jednak inne ujmuje w lżejszą, fabularną formę. Czas wolny od pisania najchętniej spędza w otoczeniu przyrody z rodziną, przyjaciółmi i psami, które zajmują ważne miejsce w jej życiu.

 


Tadka, mojego średniego brata, wzięli do szkoły rosyjskiej na zrusyfikowanie. Tęskniłem za nim. Wrócił dopiero po ogłoszeniu amnestii. Gdy powiedziano nam, że jesteśmy wolni, mama i tata nagle zniknęli. Nie wiedziałem, co się dzieje. Nie było ich przez dłuższy czas, myślałem już nawet, że nie wrócą. Ale wrócili. Szukali transportu, trzeba było coś załatwić, żebyśmy mogli wyjechać z obozu.

Najpierw jechaliśmy pociągiem, nie pamiętam jak długo. Potem bardzo długo – brat powiedział mi, że prawie dwa tygodnie – szliśmy na piechotę. Nie sami, przed nami i za nami szedł cały tłum ludzi. Pośród nich był tylko jeden wóz i na nim jechali chorzy i tacy, którzy nie mogli iść. Gdy ktoś z nich umarł, zrzucali go na ziemię i brali kogoś nowego.

Nie wiem dokładnie, dokąd szliśmy. Najpierw chyba do Kazachstanu, a potem do Uzbekistanu. Tam zostaliśmy dłużej. Rodzice znaleźli wolną, małą, glinianą chatkę; nie było w niej okien, ale były drzwi. Tam zamieszkaliśmy. Ojciec podkuwał konie i czasem wielbłądy.

Pewnego razu wielbłąd miał kamień pomiędzy palcami i ojciec musiał go wyciągnąć. Byłem akurat w pobliżu, więc powiedział:

– Trzymaj za lejce.

Trzymałem, a ojciec męczył się, by wyjąć kamień. Wielbłąda musiało zaboleć, bo nagle poderwał głowę i poleciałem do góry, po czym spadłem na plecy. Ciężka to była praca, ale można było coś zarobić, nie zawsze pieniądze, pieniądze raczej rzadko. Kiedyś dostaliśmy cały worek mąki. Ale co mieliśmy z tą mąką robić, gdy nie było wody i trudno ją było zdobyć? Nie było też jajek. Kiedyś mama wysłała nas w pole.

– Idźcie chłopcy, może znajdziecie jakieś żółwie, to będą i jajka…

Aż do nocy chodziliśmy, szukaliśmy, ale nie znaleźliśmy nawet jednego żółwia. Najczęściej byliśmy głodni i wciąż tylko myśleliśmy, co nadawałoby się do jedzenia. Kiedyś z głodu tak bardzo bolał mnie brzuch, że w nocy, kiedy wszyscy spali, wszedłem po drabinie, by sięgnąć do półki, gdzie stało jedzenie. Była tylko mąka, więc zacząłem ją jeść rękami. Mama się obudziła i jak tylko to zobaczyła, zaczęła na mnie krzyczeć. Z tego, co mówiła, zrozumiałem, że mogą mi się skleić kiszki. Okropnie się przestraszyłem i później ciągle wydawało mi się, że wszystko w środku mam sklejone.

Niedługo potem mama zachorowała na tyfus, po niej także ojciec i najstarszy brat. Tadek, Janek i ja jakimś cudem się nie zaraziliśmy. Dbaliśmy o chorych najlepiej, jak umieliśmy, ale mama szybko umarła. Nie wiedzieliśmy, jak ją pochować, a nikt z sąsiadów nie chciał nam pomóc, bo bali się tyfusu. W pobliżu mieszkała rodzina żydowska i to oni nam pomogli. Nie mieliśmy narzędzi do kopania, a na pustyni piasek był miękki tylko dwa, trzy centymetry z góry, a głębiej bardzo twardy. Wykopaliśmy więc patykami tyle, ile się dało, położyliśmy mamę i nasypaliśmy na nią piasek, zrobiliśmy kopiec, a w niego włożyliśmy dwa patyki ułożone w krzyż. Często mówiło się tam, że groby rozkopują szakale, szukając jedzenia. Gdy usłyszałem je w nocy, przestraszyłem się, że zjedzą mamę.

Chciałem wyjść, ale się bałem. Całą noc nie spałem, czekałem, żeby pójść i sprawdzić. Nie wykopały jej, ale chyba rzeczywiście tam były, bo krzyż był przewrócony i razem z bratem go poprawialiśmy. To wszystko pamiętam, tego nikt nie musiał mi opowiadać. To tkwi we mnie chyba do dziś. Przepraszam, muszę się trochę pozbierać… Fragment rozdziału 1. Dom mój znalazłem na Antypodach

 

Książka na stronie wydawcy:

https://replika.eu/tytul/dzieci-sybirutragiczne-losy-polskich-dzieci-na-wschodzie

 

Wydawca: Replika

ISBN: 978-83-67867-20-7

Rok wydania: 2023

Liczba stron: 328



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz