Agnieszka Lewandowska-Kąkol
„Dzieci Sybiru. Tragiczne losy polskich dzieci na Wschodzie”
Wywiezione na „nieludzką ziemię”, rzucone w surowe, barbarzyńskie warunki, z dala od ojczyzny, rodziny, bliskich. Zmuszone do walki o przetrwanie i zbyt wczesnej dorosłości, do życia z piętnem przeszłości.
Zbiór jedenastu opowieści o polskich dzieciach, które, wywiezione na Wschód, osierocone, musiały same poukładać sobie życie. Choć z ich historii wyłania się pewien schemat, kiedy spojrzeć w głąb: na wiek, okoliczności, miejsce zesłania czy napotykanych ludzi, potrafią się one szalenie różnić od siebie.
Punktem wyjścia są zawsze sowieckie deportacje, głównie z 1940 roku. Rodziny lub ich części trafiają albo na daleką Północ, albo do Kazachstanu, gdzie, żyjąc w skrajnych warunkach, skazane są na wegetację bądź śmierć. Dzieciom udaje się niekiedy przetrwać właśnie dlatego, że są dziećmi.
Czasem starsze, innym razem zupełnie maleńkie, zachowały w pamięci obrazy wyrywkowe. I w takiej też formie je przytaczają. W większości nie kończą jednak swych wspomnień na wyzwoleniu z „ziemi sowieckiej”, lecz toczą dalszą opowieść o swoich losach. Niekiedy ponurą, kiedy indziej zaskakującą, znajdującą szczęśliwe zakończenie.
Agnieszka Lewandowska-Kąkol – przez piętnaście lat pracowała w Redakcji
Muzycznej Polskiego Radia. Potem wybrała drogę „wolnego strzelca” i pisała
teksty do wielu pism zajmujących się kulturą. Dzięki zbiegowi okoliczności
zaczęła tworzyć książki i napisała ich już kilkanaście. Od drugiej podejmuje
rozmaite wątki dotyczące XX-wiecznej historii Polski. Część z nich traktuje
dokumentalnie, jednak inne ujmuje w lżejszą, fabularną formę. Czas wolny od
pisania najchętniej spędza w otoczeniu przyrody z rodziną, przyjaciółmi i
psami, które zajmują ważne miejsce w jej życiu.
Tadka, mojego
średniego brata, wzięli do szkoły rosyjskiej na zrusyfikowanie. Tęskniłem za
nim. Wrócił dopiero po ogłoszeniu amnestii. Gdy powiedziano nam, że jesteśmy
wolni, mama i tata nagle zniknęli. Nie wiedziałem, co się dzieje. Nie było ich
przez dłuższy czas, myślałem już nawet, że nie wrócą. Ale wrócili. Szukali
transportu, trzeba było coś załatwić, żebyśmy mogli wyjechać z obozu.
Najpierw jechaliśmy
pociągiem, nie pamiętam jak długo. Potem bardzo długo – brat powiedział mi, że
prawie dwa tygodnie – szliśmy na piechotę. Nie sami, przed nami i za nami szedł
cały tłum ludzi. Pośród nich był tylko jeden wóz i na nim jechali chorzy i
tacy, którzy nie mogli iść. Gdy ktoś z nich umarł, zrzucali go na ziemię i
brali kogoś nowego.
Nie wiem dokładnie, dokąd
szliśmy. Najpierw chyba do Kazachstanu, a potem do Uzbekistanu. Tam zostaliśmy
dłużej. Rodzice znaleźli wolną, małą, glinianą chatkę; nie było w niej okien,
ale były drzwi. Tam zamieszkaliśmy. Ojciec podkuwał konie i czasem wielbłądy.
Pewnego razu wielbłąd
miał kamień pomiędzy palcami i ojciec musiał go wyciągnąć. Byłem akurat w
pobliżu, więc powiedział:
– Trzymaj za lejce.
Trzymałem, a ojciec
męczył się, by wyjąć kamień. Wielbłąda musiało zaboleć, bo nagle poderwał głowę
i poleciałem do góry, po czym spadłem na plecy. Ciężka to była praca, ale można
było coś zarobić, nie zawsze pieniądze, pieniądze raczej rzadko. Kiedyś
dostaliśmy cały worek mąki. Ale co mieliśmy z tą mąką robić, gdy nie było wody
i trudno ją było zdobyć? Nie było też jajek. Kiedyś mama wysłała nas w pole.
– Idźcie chłopcy, może
znajdziecie jakieś żółwie, to będą i jajka…
Aż do nocy
chodziliśmy, szukaliśmy, ale nie znaleźliśmy nawet jednego żółwia. Najczęściej
byliśmy głodni i wciąż tylko myśleliśmy, co nadawałoby się do jedzenia. Kiedyś
z głodu tak bardzo bolał mnie brzuch, że w nocy, kiedy wszyscy spali, wszedłem
po drabinie, by sięgnąć do półki, gdzie stało jedzenie. Była tylko mąka, więc
zacząłem ją jeść rękami. Mama się obudziła i jak tylko to zobaczyła, zaczęła na
mnie krzyczeć. Z tego, co mówiła, zrozumiałem, że mogą mi się skleić kiszki.
Okropnie się przestraszyłem i później ciągle wydawało mi się, że wszystko w
środku mam sklejone.
Niedługo potem mama
zachorowała na tyfus, po niej także ojciec i najstarszy brat. Tadek, Janek i ja
jakimś cudem się nie zaraziliśmy. Dbaliśmy o chorych najlepiej, jak umieliśmy,
ale mama szybko umarła. Nie wiedzieliśmy, jak ją pochować, a nikt z sąsiadów
nie chciał nam pomóc, bo bali się tyfusu. W pobliżu mieszkała rodzina żydowska
i to oni nam pomogli. Nie mieliśmy narzędzi do kopania, a na pustyni piasek był
miękki tylko dwa, trzy centymetry z góry, a głębiej bardzo twardy. Wykopaliśmy
więc patykami tyle, ile się dało, położyliśmy mamę i nasypaliśmy na nią piasek,
zrobiliśmy kopiec, a w niego włożyliśmy dwa patyki ułożone w krzyż. Często
mówiło się tam, że groby rozkopują szakale, szukając jedzenia. Gdy usłyszałem
je w nocy, przestraszyłem się, że zjedzą mamę.
Chciałem wyjść, ale się bałem. Całą noc nie spałem, czekałem, żeby pójść i sprawdzić. Nie wykopały jej, ale chyba rzeczywiście tam były, bo krzyż był przewrócony i razem z bratem go poprawialiśmy. To wszystko pamiętam, tego nikt nie musiał mi opowiadać. To tkwi we mnie chyba do dziś. Przepraszam, muszę się trochę pozbierać… Fragment rozdziału 1. Dom mój znalazłem na Antypodach
Książka na stronie
wydawcy:
https://replika.eu/tytul/dzieci-sybirutragiczne-losy-polskich-dzieci-na-wschodzie
Wydawca: Replika
ISBN: 978-83-67867-20-7
Rok wydania: 2023
Liczba stron: 328
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz